Pierwszy Maraton w życiu czyli Lipsk-Halle
Wcześniej nie chwaliłem się startem w Maratonie, ponieważ czułem do tego biegu respekt i szacunek. Trudno było przewidzieć jaki zrobię rezultat i jak w ogóle zniosę te magiczne 42km125m. W swojej krótkiej lecz treściwej historii biegowej, zawsze pomijałem udział w Maratonie. Mimo, że na koncie mam już dość sporą liczbę ultramaratonów zawsze obawiałem się kontuzji w wyniku asfaltowych twardości i jednostajnego ruchu. Jako, że nie jestem osobą asertywną, po otrzymaniu telefonu od prezesa KB Sobótka z namową na wzięcie udziału w Maratonie nie potrafiłem odmówić. Jednym słowem podjąłem wyzwanie. Miałem świadomość tego, że nie będę do końca zregenerowany po Górskim Półmaratonie Ślężańskim, jednak chciałem potraktować ten start jako naukę i dobrą zabawę.
Wyszło jak wyszło i wydaje mi się, że wyszło całkiem nieźle. Postaram się pokrótce przybliżyć wam historię tego wydarzenia. Najpierw delikatne wprowadzenie a potem dość nietypowo: analiza cyferkowa samego biegu, bo nad urokliwością chyba nie ma co się rozpisywać, bo jej nie było 🙂
Wszystko zaczęło się od nawiązania kontaktu i współpracy naszego prezesa Antoniego z legendarną postacią biegów maratońskich czyli Waldemarem Cierpińskim. Dla osób zainteresowanych krótkie info znajdziecie na wikipedii (https://pl.wikipedia.org/wiki/Waldemar_Cierpinski). W związku z tym wyruszyliśmy w 12 osobowym składzie do Halle gdzie odbywała się już 15 edycja maratonu Lipsk-Halle, półmaratonu oraz biegu na 10km. Oprócz samego startu zostaliśmy zaproszeni na uroczystość upamiętniającą zdobycie złotego medalu w Montrealu. Jako, że minęło już 40 lat od tego faktu warto było powrócić wspomnieniami do tego wydarzenia. Na bankiecie pojawili się sportowcy, którzy zdobyli medale na igrzyskach. Między innymi udział wziął wybitny Niemiecki kolarz Gustaw- Adolf Schur (https://pl.wikipedia.org/wiki/Gustaw-Adolf_Schur). Nie taktem byłoby nie skorzystać z okazji i nie wziąć autografu. Tym sposobem pozostała mi piękna pamiątka w postaci numeru startowego z autografem wybitnego sportowca.
Po bankiecie pozostał czas na wieczorną regenerację i przygotowanie do niedzielnego startu. W związku z tym, że start przewidziany był na godz. 9.00, pobudka była o 6.00 aby spokojnie można było dotrzeć na miejsce. Przypomnę, że Meta była w Halle a start w Lipsku. W związku z czym mieliśmy do pokonania dystans 42km który dzieli te miasta. Ogólnie rzecz biorąc trasa mało urokliwa, prowadziła ścieżkami rowerowymi poprowadzonymi wzdłuż rzeki. Wyglądało to trochę jak tereny zalewowe, więc było dużo otwartej przestrzeni a co za tym idzie, niesprzyjający wiatr. Pogoda na bieganie była idealna, około 10oC na plusie i sucho. Dopiero na końcówce to znaczy na ostatnich 5km pojawiła się mżawka.
Pewnie ciekawi was w jakim obuwiu startowałem. Przyznam się bez bicia, że wybrałem Inov-8 Road-X 233 czyli obuwie patriotyczne 🙂 z racji tego, że 42km po asfalcie budziło we mnie duży szacunek bałem się podjąć wyzwanie i startować w sandałach. Jednak teraz jestem pewny, że spokojnie dałbym radę, bo dzięki dobrej technice i formie, sylwetkę i poprawną technikę zachowałem do samego końca. Cały czas lądowanie przodostopiem, równy pewny krok. Było wyśmienicie.
No dobrze teraz cyfry bo to mnie zaintrygowało po starcie. Maraton to dystans, w którym nie ma oszustw. Nie da się oszukać organizmu. Startując w ultra dobrze o tym wiedziałem, w związku z tym od startu trzymałem pewny zakres tętna, którego nie przekraczałem. Złapałem równy rytm i swobodnie oddychałem. Strasznie zaskoczony byłem osobami, które sapały, szczerze powiedziawszy od razu stwierdziłem, że nie mają szans skończyć z takim oddechem w takim tempie. Jak się później okazało na 30km padli jak muchy 🙂
No dobra cyfry, cyfry, cyfry: W skrócie mówiąć:
Dystans: 42km 125m; Czas: 3h25min; Prędkość: 12,3km/h; Tempo: 4:52min/km; Średnie tętno: 167ud/min;
A teraz analiza tego co było:
Na pierwszym schemacie przedstawiłem wykres tętna wraz z rosnącym kilometrażem a na drugim schemacie tętno wraz z upływającym czasem. Fajnie obrazują to słupki, na których widać ile czasu spędziłem w danym zakresie.
Jadąc na maraton z osobami, mającymi duże doświadczenie, bacznie słuchałem co mają do powiedzenia. Starałem się wyciągnąć jak najwięcej wniosków, żeby później podczas biegu wyszło wszystko jak najlepiej. Z relacji, które usłyszałem podjąłem prostą taktykę. Pierwsza połowa spokojna i z wyczuciem. Od 30km zaczyna się zabawa a od 38km zaczyna się maraton.
Jak pomyślałem tak zrobiłem co świetnie obrazuje wykres. Pierwszą część czyli 21km przebiegłem w czasie 1h43min21sek. Średnie tętno na tym dystansie wyniosło 163ud/min przy tempie 4:55min/km. Czyli jak na mnie było tętnem w którym spokojnie mogłem jeść, pić i przemieszczać się bez większych obciążeń. Wiedziałem, że 30km będzie momentem przełomowym, więc trzymałem moce na wodzy i nie podpalałem się. Starałem się skupić na robocie i trzymać równe tempo. Udało mi się nawiązać współpracę z innym zawodnikiem, z którym biegliśmy po zmianach. 1km on z przodu 1km ja z przodu. Wiał dość mocny czołowy wiatr, więc jak wychodziłem na zmianę to tętno rosło mi o jakieś 4-5ud/min. Zawodnik ten podkręcił trochę tempo z 4:55 na 4:50 co było lekko odczuwalne poprzez parę uderzeń serca więcej. Tym sposobem kilometraż od 21 do 30km poszedł w tempie 4:52min/km a tętno wzrosło do 169ud/min. Kluczowym momentem podczas biegu była 2 godzina gdzie zaobserwowałem wzrost tętna. Podejrzewam, że spowodowane jest to za małą regeneracją po ostatnim starcie i ogólne zmęczenie sezonem. Mimo to, czułem się świetnie i gotów do mocniejszego tempa i wyzwania. Na 30km jednak okazało się, że niemiecki zawodnik opadł z sił i niestety nie był w stanie utrzymać mi się na plecach. Krzyknął tylko, nie czekaj, biegnij dalej. Nie pozostało mi nic innego jak wziąć się do roboty i samemu kończyć bieg. Kolejne 2km biegłem czujnie, nie chciałem zbytnio przyspieszać. Kontrolowałem organizm i to co się dzieję. Ze względu na samotną, nierówną walkę z siłami natury, aby trzymać to samo tempo musiałem włożyć więcej energii, tym sposobem średnie tętno podskoczyło o kolejne 3ud/min. Tym sposobem miałem już 172ud/min. Na horyzoncie zacząłem dostrzegać osoby, które zaczynały się snuć, które zaczynały mieć kryzys i niechęć do biegu. A ja właśnie w tym momencie zaczynałem nabierać wiatr w żagle. Złapałem takiego bakcyla i zajawkę, że nic nie było w stanie mnie powstrzymać. Wiedziałem, że do mety zostało tylko 10km. W mojej świadomości nie tkwił dystans tylko czas. Bo czym jest 50min wysiłku. W sumie krótki trening. Tym sposobem od 32km dodałem gazu i moje tętno wzrosło w okolice 180ud/min. Tym sposobem wyprzedzając coraz to nowe osoby przemieszczałem się do przodu w tempie około 4:45min/km. Na początku myślałem, że uda mi się biec szybciej jednak warunki pogodowe na to nie pozwalały. Nie da się ukryć, że trzymanie tego tętna po tylu kilometrach zaczynało robić się uciążliwe. Jednak moje zacięcie i świadomość tego jak niewiele zostało do mety nie dawała choć na chwilę zwątpienia. Trochę cierpiałem, trochę bolało, ale nic nie mogło mnie powstrzymać. Ostatnie 2km to świadomość, że przede mną niecałe 10min. Dodałem gazu i wyprzedziłem kolejne 4 osoby. Patrzyli na mnie jak na kosmitę. Przebiegłem obok nich jak bym dopiero zaczynał bieg. Na ostatnim kilometrze zaczęły dziać się dziwne rzeczy, trochę się przestraszyłem, ale nie odpuściłem. Pierwszy raz przed oczami zaczęły pojawiać mi się mroczki. Czarne zlewało się z białym i zaczynało wirować. Trudno powiedzieć, że zbagatelizowałem problem, ale jeszcze przyspieszyłem i na szczęście nie padłem. Tym sposobem ostatni kilometr pokonałem w 4:20min/km. Ta radość i euforia, którą poczułem w postaci ciarek na plecach była pięknym elementem tego wymagającego dystansu.