III ultramaraton Bieszczadzki = koniec sezonu
Tak jak widzicie w tytule start w ultramaratonie bieszczadzkim był dla mnie ostatnim startem w tym sezonie. W końcu zasłużona przerwa i czas na przemyślenia. Może nawet pokuszę się o jakieś małe podsumowanie startów i statystyki co udało się zrobić w tym sezonie. Muszę przyznać, że przed tym startem czułem się już trochę zmęczony sezonem. Jak by nie patrzeć pierwszy start w tym roku wypadł 31 stycznia w Pasterce podczas I półmaratonu zimowego. Później od półmaratonu Ślężańskiego zaczęły się ostre przygotowania do sezonu no i tak czas zleciał.
Ze względu na brak możliwości udziału w Górskim Półmaratonie Ślężańskim zdecydowałem się na udział w Maratonie Bieszczadzkim. Decyzja nie była przypadkowa. Cały cykl imprez w bieszczadach cieszy się dużym powodzeniem, w związku z tym jak można ominąć imprezę w tamtym rejonie. Po za tym w przyszłym roku po cichu planuje udział w Rzeźniku. Jak wszyscy wiecie nie jest łatwo się tam dostać, a udział w maratonie daje dodatkowy punkt podczas losowania. Tak się złożyło, że nie byłem jedynym startującym z Sobótki. Udział wzięli dobrzy znajomi z Siły Ogra (2x Tomek) oraz ekipa z którą wspólnie jechaliśmy do Cisnej czyli Grzesiu, Przemek (startujący) oraz Tomek i Gosia (zagorzali kibice). Ze względu na obowiązki i ograniczony czas z Sobótki wyjechaliśmy sobotnim porankiem. Dzięki temu po południu mogliśmy odebrać pakiety i pokręcić się chwilę po Cisnej. Była chwila na odpoczynek i wolne spędzenie czasu. Tak się złożyło, że miałem możliwość spotkania się z świetnym gościem czyli Gniewkiem zwanym również jako „Być jak Raramuri”. Wcześniej mieliśmy możliwość tylko kontaktu telefonicznego lub chatowego. Świetnie było w końcu pogadać o wspólnych pasjach, poglądach oraz podejściu do życia. Bieszczady to idealne miejsce do takich spotkań oraz rozmów.
No cóż szybko minęła sobota i nastał dzień startu. Pobudka o 5.10 rano, ubranie się we wcześniej przygotowany strój, śniadanie no i oczekiwanie na wyjazd. Sama myśl o temperaturze na zewnątrz powodowała dygotanie. Jednak czego nie wymyślą te „oszołomy” z Sobótki 🙂 Zgodnie z planem pojawiliśmy się na starcie i oczekiwaliśmy na wystrzał z porażająco wielkiej armaty o wielkości laptopa. Co by nie było huk robi spory.
Koniec części opisowej czas na wrażenia z samego biegu!
Oj to nie był udany start… Nie wiem jak to jest, czy ja się nie nadaje do startów czy raczej jestem mistrzem treningów? Po krótkiej rozgrzewce stoję na starcie mam tętno 85-90 , zaczyna się odliczanie i co się dzieję tętno skacze do 110-115. Początek miał być spokojny i co się dzieje patrze na zegarek a tam tętno 170. Już wiem, że jest za mocno i wiem, że się to zemści. Jednak biegnę ze znajomym no i przecież nie mogę odpuścić już na samym starcie. Więc cisnę równo z nim, choć po chwili mi ucieka. Już od razu w głowie załamka, bo przecież wiem, że na treningach biegam prędkości ponad 10km/h z tętnem 149-155, a tutaj 170 – szok! Na dodatek pierwsze 14km prowadziło drogą asfaltową, dla mnie załamka, na ale cóż po drodze spotkałem jednego znajomego potem drugiego, chwilę pogadałem i jakoś zleciało. Po asfalcie przyszedł czas na góry, w związku z tym z szybkiego biegu nagle sztywna góra i hop do góry. Oj zabolało w plecach i łydkach, jednak po wdrapaniu się na górę złapałem oddech i poczułem pęd. Jednak tętno nie malało. Zaczęły się zbiegi, na których ostro wyprzedzałem. Ku mojemu zdziwieniu było ich dość sporo. Dogoniłem znajomego i go wyprzedziłem aby potem on mnie wyprzedził. Cały czas starałem się gonić i tętno dalej było na poziomie 170. Czas leciał a mi zaczynało robić się coraz ciężej. Prędkość była na bardzo dobrym poziomie bo na punkcie czyli na 26km miałem czas 2h 46min co dawało średnią prędkość 10km/h. Później było już tylko gorzej… Tym bardziej, że zobaczyłem znajomych, których chciałem dogonić i tak w dalszym ciągu tętno nie spadało… Zgodnie z planem systematycznego jedzenia starałem się zjeść batona po 3h, ale było mi nie dobrze i zmuszając się nie wcisnąłem go całego. No i nastał czas długiego i ciężkiego podejścia pod Hyrlatą. Tam właśnie zaczęły się schody. Minęła trzecia godzina czyli godzina „klucz”. Podejście dobiegało końca a ja się czułem coraz gorzej. Zaczynałem mieć mroczki, było mi niedobrze na dodatek strasznie bolały mnie nogi. Czyli wszystko było nie tak jak zaplanowałem. Dopadł mnie mega kryzys i tak od 32km bujałem się przez hopki, które były po drodze. Tempo strasznie spadło, ale dzięki temu tętno też. Ogólnie tak mnie bolał żołądek, że miałem już dość. Nastawienie było na ukończenie biegu na punkcie na 38km. Snułem się jak nigdy. Strasznie się czułem, tyle przygotowań tyle energii i wszystko jak krew w piach. Od 36km zaczął się zbieg do punktu i tam nabrałem trochę prędkości i pędu. Powoli zaczynałem nabierać wiatru w żagle. Na punkcie zatrzymałem się zjadłem bułkę z serem wypiłem dwa kubki herbaty i stwierdziłem- dawno tak się dobrze nie czułem, lecę dalej. Średnie tętno spadło do miarowego a ja zaczynałem odżywać. Przestał boleć mnie brzuch, przestały boleć nogi, więc co można było zrobić dalej, nic tylko biec do przodu. Maksymalnie się wyluzowałem, przestał liczyć się wynik, przede mną były tylko góry, radość, przyjemność i pokonywanie kolejnych kilometrów. Noga była już dobra, tętno miarowe, więc co- zerkałem raz po raz na zegarek, żeby nie przekraczać progów i gnałem sobie śmiało do przodu. Po drodze wyprzedzałem ludzi, którym było coraz ciężej, a ja zacząłem podbiegać pod górki. Wiadomo sztywne podejścia podchodziłem, ale za to na zbiegach maksymalnie przyspieszałem. Trzecia część trasy była bardzo przyjemna. Najpierw podejście pod Okrąglik, a potem dobieg na Jasło. Później trochę hopek i fantastyczny zbieg do samej Cisnej. Oj ile to osób wyprzedziłem na tym zbiegu… Uwielbiam gnać z góry, sprawia mi to niesamowitą radość. Tak właśnie dobiegłem do mety z czasem 6h 18min. Niby daleko od oczekiwań bo chciałem złamać 6h, ale jednak nie poddałem się i skończyłem bieg. Można sobie gdybać, ale ważne, że do przodu 🙂
Podsumowując:
Organizacja jak na Fundację Bieg Rzeźnika przystało na najwyższym poziomie. Pakiet z najwyższej półki: koszulka wysokiej jakości firmy Newline, Buff rzeźnicki z pięknymi jesiennymi kolorami, do tego gazetka, żelek, piękna torba, a na mecie piękny medal. Czego chcieć więcej? A jednak można bo na mecie oprócz medalu można było otrzymać darmowe piwo oraz gorący posiłek. Do tego wszystkiego koncert zespołu Wiewiórki na Drzewie i ogniska, które podgrzewały atmosferę. Organizacja na piątkę z plusem!
Co do mojego startu, to już opisałem dość szczegółowo 🙂
Wniosek jeden- wykluczyć rywalizację z kolegami! 🙂
Warto napisać:
Dystans: 52km,
Czas: 6h 18min
śr. prędkość: 8,2 km/h
śr. tętno: 164 ud.min
pełne wyniki: http://wyniki.b4sport.pl/timerResults/showResults.html?event_id=152
Jak by co to byłem 157 na 630 osób czyli niby nie tak źle, a jednak chciało by się lepiej 🙂
Zdjęcia wkrótce!