Gorce Ultra Trail- 102km
Dystans 100km ma swoją magię i ultra przygodę. Przekroczenie tej granicy nie jest takie proste, trzeba mieć w sobie dużo zawziętości i dobrego przygotowania. Coś o tym wiem, bo już parokrotnie mierzyłem się z tym dystansem i ani razu mi się nie powiodło. Czynników było wiele, ale zawsze szukałem odpowiednich wymówek, aby zrzucić z siebie ciężar niepowodzenia.
Tym razem start na tym długim dystansie zaplanowany był jako docelowy tego sezonu. Rozpisałem sobie kalendarz, w którym odkreślałem kolejne starty. Sezon zacząłem w kwietniu na dystansie 67km podczas 100miles of Istria, potem przyszedł czas na Bieg Rzeźnika, na którym wyszło nam 84km a finał zaplanowany został na 10 sierpnia czyli Gorce Ultra Trail.
Do wszystkich startów przygotowuje się sam, nie mam żadnego trenera ani dietetyka, jedynie korzystam z pomocy Osteopaty i masażysty, którzy w realny sposób oceniają moją kondycje mięśniową. Od kiedy szanowny Daniel naprostował moje krzywizny temat jakichkolwiek kontuzji poszedł w niepamięć. To daje mi podstawę do systematycznego trenowania. Przygotowania szły zgodnie z moim planem, czułem, że jest dobrze i w końcu spełnię swoje marzenie. Czułem pewność siebie, która nie opuściła mnie do ostatniej chwili.
Uwielbiam starty kiedy mogę spędzać czas z moimi przyjaciółmi z Team-u. Wtedy jest czas na rozmowy, refleksje, żart i naprawdę dobry czas. Spotkanie tych jakże wartościowych osób napędza mnie do działania każdego dnia. Również i tym razem mimo tak dużego wyzwania jakim jest 100km nie czułem presji przedstartowej, bo skupiony byłem na rozmowie z chłopakami. Jedynym problemem było to, że czas zdecydowanie za szybko leciał i w tej absorbującej rozmowie okazało się, że jest już późny wieczór i wypada przygotować się do startu. Tym samym po 21 rozłożyłem swoje graty i zacząłem analizować czy aby na pewno wszystko wziąłem. Wychodzę z założenia, że im mniej tym lepiej, jakoś dystans przestał mnie przerażać i nie zakładałem żadnych przepaków. To co potrzebuje mam ze sobą czyli tym razem buty (altra superior 3.5), skarpetki, spodenki, koszulka (potówka danielo), kurta przeciwdeszczowa, żele (huma gel), flaski z Izo (nuun), folia nrc, batoniki (oho natural), latarka (ledlenser), opaska na głowę, kije (leki), powerbank.
Wszyscy razem obudziliśmy się o 3 nad ranem i w szybki sposób ogarnialiśmy się do wyjścia. James odwiózł nas na start, po czym pojechał w tatry zrobić rekonesans trasy Janosik- legenda. Natomiast ja i Gniewko chwilę po 4 wystartowaliśmy na swoje trasy. Gniewko leciał 48km, w związku z tym wypalił jak z armaty, a ja zachowawczo rozgrzewałem się na początku trasy.
W głowie zawsze mam plan, żeby zaczynać spokojnie, aby potem przyspieszać i mieć zapas. Bo lepiej wyprzedzać niż być wyprzedzanym. Tym sposobem na pierwszym punkcie, który znajdował się na około 25km byłem jakoś na 40 miejscu. Przyznam szczerze, że już wtedy wiedziałem, że to będzie ciężki bieg. Podejście pod Lubań było bardzo strome i bardzo długie. Mimo, że w nogach było zaledwie dwadzieścia parę kilometrów to czułem zmęczenie. Z tyłu głowy wiedziałem, że jestem bardzo dobrze przygotowany i byłem pewny, że po prostu trzeba robić swoją robotę.
Bieg podzieliłem sobie na 5 części czyli od punktu do punktu. Z racji tego, że punkty były co około 20km to wychodziłem z założenia, że trzeba to robić w okolicach 2h30min. Pierwszy punkt na 25km pokonałem w 3h11min, więc z lekka po za planem, ale w ogóle mnie to nie ruszało, miałem pokorę i spokojną głowę. Właśnie jakoś od 22km zaczęła się ulewa i wszystko zaczęło dosłownie płynąć, łącznie ze strumieniem w butach.
Mimo, że na sobie miałem tylko bardzo cienką potówkę to termika była odpowiednia, a dzięki lekkości koszulki w ogóle nie odczuwałem dyskomfortu mokrości i zimna. Na drugim odcinku pomiędzy 25km a 43km (przełęcz Obidowa) do pokonania mieliśmy szczyt Turbacza. Na wszystkich czekała interwałowa trasa często po luźnych kamieniach. Bardzo przyjemna była ścieżka prowadząca polanami najpierw w stronę schroniska pod Turbaczem a następnie na sam szczyt. Szkoda tylko, że padający deszcz i wisząca mgła zasłaniała piękno okolicznych gór. Może dlatego, że nie miało mnie co rozpraszać to cisnąłem biegiem zarówno w dół, po płaskim jak i małe górki. Przechodziłem do marszu tylko tam gdzie nachylenie nie pozwalało biec w pierwszym zakresie.
Na przełęczy Obidowej uraczyłem się jakże smaczną coca colą, 3 pomarańczami, kawałkiem arbuza i gotowanym ziemniakiem. Po takiej uczcie od razu dostałem zastrzyk energii, dzięki której najbliższe podejście pokonałem w mgnieniu oka. Teraz czekało na mnie podejście pod Kudłoń, zanim jednak tam się dostałem zacząłem wątpić w to czy aby na pewno dobrze biegnę. Cały czas strzałki pokazywały kierunek Turbacz a ja wiedziałem, że na Turbaczu już byłem. W głowie nie pamiętałem całej mapy, więc pojawiła się chwila zawahania. Kiedy zacząłem zbliżać się w okolice szczytu złe myśli zostały rozwiane a ja pędziłem do kolejnego punktu, który znajdował się w Rzekach na 63km.
Tym razem na punkcie zagościłem troszkę dłużej, pozwoliłem sobie na 10 minutową ucztę w postaci zupy pomidorowej, którą zagryzłem arbuzami i pomarańczami a to wszystko zapiłem kaloryczną colą. Po złapaniu oddechu, ruszyłem z powrotem na trasę i rzuciłem się w pogoń. Czułem, że wszystko idzie dobrze i nic nie może zepsuć mojej dobrej passy. Myślami byłem bardziej przy 83km niż przy mecie. Cały czas skupiałem się na robocie w postaci 2h30min między punktami. Niestety tym razem po około jednej godzinie od wyjścia z punktu a dokładnie na podejściu pod Mogielnice odcięło mi prąd. Poczułem mocny deficyt energetyczny, zacząłem się snuć pod górę na bardzo stromym podejściu. Zjadłem żela i powoli moce zaczynały wracać. Mimo wszystko czułem, że jestem na deficycie. Do kolejnego punktu, który był na 83km doleciałem na oparach energetycznych. Niby czułem się dobrze i byłem bardzo rześki, ale ewidentnie czułem brak kalorii.
Nie pozostało nic innego niż pożartować z Paniami na punkcie i najeść się pod kurek. Pięknie weszły kromki chleba z dżemem, około 0,7litra coca coli, pomarańczę i kawałki arbuza. Tym razem do jednego flaska nalałem coli, bo wiedziałem, że to świetne źródło cukru i kofeiny. Z punktu wybiegłem jak bym dostał drugiego życia. Dziewczyny na punkcie poinformowały nas, że do mety tylko 17km przy czym pozostało tylko jedno długie podejście pod Gorc. Stwierdziłem, że to niecały półmaraton, więc co się będę oszczędzał, 2h30min i po robocie. Tym samym zacząłem biec na tyle mocno jak mogłem. Zaczęło się podejście asfaltowe, które pięło się cały czas do góry. W rękach miałem kije złapałem równy rytm i ciągnąłem do góry jak szalony. Zawodnicy, którzy wyszli jakieś 5min z punktu przede mną zostali doścignięci, a ja czułem się coraz bardziej nakręcony i coraz bardziej mocny. Góra nie stawiała mi problemu. Doganiałem coraz więcej osób. W pewnym momencie byli sędziowie lotni, którzy poinformowali mnie o tym, że do szczytu zostało tylko 2,5km a do mety 12km. Wrzuciłem 5 bieg i cisnąłem co nie miara. Wiedziałem, że się uda, ale byłem w dalszym ciągu mocno skupiony i robiłem swoje. Zaczął się długi zbieg, który pokonywałem żwawym tempem, im bliżej było do mety tym biegłem szybciej. Co chwilę doganiałem zawodników, którzy nie byli w stanie utrzymać mojego tempa. Na 6km do mety spotkałem najlepszego fotografa czyli Jacka z UltraLovers, od tego momentu leciałem ile sił w nogach. Moc była ze mną a meta coraz bliżej. Nagle moim oczom ukazał się baner z napisem 3km do mety. To była magiczna chwila, pojawiły się łzy na oczach i uczucie, że się udało. Łzy zaczynały lać się po policzkach a jak mówiłem do siebie „daj spokój, skup się jeszcze kawałek”. Cisnąłem wtedy mocniej niż bym się spodziewał, nagle dogoniłem zawodnika, którego straciłem z oczu jakoś na 70km. Pogratulował mi serdecznie, obwieszczając gromki szacunek. Pozostał ostatni kilometr do mety a ja razem z innym zawodnikiem pobiegliśmy tam gdzie nie trzeba czyli w pole z trawą. Pojawiło się wkurzenie, bo cała trasa była wyśmienicie oznaczona a sama końcówka okazała się felerna. Ta pomyłka kosztowała mnie ściganie do samego końca z innym zawodnikiem, który finalnie wyprzedził mnie o 6 sekund. Wpadłem na metę, odebrałem medal i zadzwoniłem po przyjaciół bo nie spodziewali się, że tak szybko przebiegnę te zawody.
Gorce Ultra Trail na dystansie 102km kończę na 11miejscu Open w czasie 13h11min. To była świetna zabawa, pełna emocji, samotności, refleksji, natury, walki i przygody. Nie wiem jak dalej potoczy się moja ultra przygoda, ale to był niezły zastrzyk endorfin!