Główny Szlak Sudecki cz. 5 dzień 2

Dzień drugi czyli biegniemy dalej…

Po dobrze przespanej nocy i w miarę dobrej regeneracji nastał kolejny piękny dzień. Poranek co prawda pochmurny, ale bezdeszczowy. Z racji tego, że w cenie noclegu miałem śniadanie to poczekałem do godziny 8 aby skorzystać z propozycji gospodarza i uraczyć się przygotowanymi specjałami. Oczywiście zasugerowałem, że jem raczej wegańsko, ale jeżeli będzie wegetariańsko to nic się nie stanie, więc nie spodziewając się fajerwerków o poranku zszedłem na śniadanie. Stół był naprawdę bogato zastawiony co bardzo mocno mnie zaskoczyło. Nie mniej jednak było tam chyba wszystko to czego nie jem. No cóż darowanemu koniu nie zagląda się w zęby. To co uważałem za słuszne i przyswajalne skosztowałem a reszty po prostu nie ruszyłem ażeby to nie marnować żywności. Może ktoś inny skorzysta z pełnej przystawki serów żółtych czy serka wiejskiego. No cóż nie było co się rozsiadać i przejadać czas ruszać w przygodę i kolejny piękny dzień.

Każdego dnia planowałem wstępnie trasę, to znaczy przygotowywałem się logistycznie czyli ile czeka mnie kilometrów, pionu jakie miejscowości mam po drodze itd. Wstępnie wyznaczyłem sobie punkt końcowy na okolicę Lubawki maksymalnie Krzeszowa. Pierwsze miejsce wypadało na poziomie 103km (całej trasy) natomiast ten dalszy punkt był położony 10km dalej. Czyli szacowałem, żeby pokonać tego dnia od 42-52km.

Na rozgrzewkę musiałem dotrzeć do punktu, w którym zszedłem w poprzednim dniu z czerwonego szlaku. Czyli na starcie do zrobienia miałem jakieś 3km aby wrócić na trasę. Jakie to miłe kiedy wstaje kolejny dzień a Ty ruszasz przed siebie i pokonujesz kolejne kilometry, które dają Ci radość i szczęście. Co ciekawe kierując się z Karpacza na tzw. Płóczki czyli osiedle lub dzielnicę na obrzeżach Karpacza trzeba było pokonać małe wzniesienie. Jak się okazało czerwony szlak zmienił swój przebieg względem starej trasy, która miałem wgraną w aplikacji mapy.cz. To właśnie dzięki tej mapie, którą miałem na telefonie mogłem w szybki sposób nawigować i odnajdywać się w terenie. Teoretycznie dobrze oznakowany szlak, w pewnym momencie kończył się i nie wiadomo było, w którą stronę podążać. W związku z tym podjąłem decyzję aby pobiec starym przebiegiem trasy zgodnie z tym co wskazywała mapa w telefonie. Jak się okazało dotarłem do miejsca, które wykupił jakiś inwestor podejmujący tam prace budowlane. Na szczęście nie byłem jedyną osobą, która podążyła starą ścieżką i okazało się, że płot nie ma jednego przęsła dzięki czemu można było dotrzeć do drogi asfaltowej a tym samym powrócić na szlak. Spotykając innych podróżników wyszło na to, że podobnie jak ja nie mogli znaleźć nowego przebiegu trasy i podążyli tą samą starą ścieżką. Tu pojawia się mała refleksja w kontekście szlaku i jego zmian, które wynikają między innymi z wykupywania działek przez inwestorów i mocnej zabudowy przestrzeni zielonej. Dlatego cieszę się, że mogłem doświadczyć choć części szlaku bo mam świadomość tego, że będzie zmieniał on swój wymiar i przebieg. W moim odczuciu wręcz nie wyobrażalna jest ilość inwestycji i wykupywania nieruchomości w celach postawienia domów, hoteli lub mieszkań.

Wracając do trasy to, miałem przed sobą dość sporo asfaltowych kilometrów. Tego dnia pogoda mnie nie oszczędziła i już na 5km zaczął padać deszcz, który towarzyszył mi praktycznie do samego końca. Jednak biegnąc na „krótko” to znaczy w krótkich spodenkach i koszulce praktycznie mi to nie przeszkadzało oprócz tego, że po pewnym czasie chlupało w butach, między innymi za sprawą bardzo dużej ilości trawek i traw przez, które musiałem się przedzierać. Tego dnia na trasie miałem trochę małych miejscowości jak Głębock czy Mysłakowice, w związku z tym było trochę zarówno płaskiego jak i asfaltowego terenu co przyczyniło się do dość szybkiego pokonywania trasy. To dało mi możliwość pokonania większego dystansu tego dnia.

Dość szybko wkroczyłem w rejon Rudaw Janowickich a moją uwagę zwrócił piękny dom w miejscowości Bukowiec (załączona fotografia).

Trudno jest opisać to co przeżywa się na trasie, to co się obserwuje, bo tych widoków i miejsc jest niezliczona ilość. Wspaniałe jest odkrywanie i doświadczanie tego co dzieje się wokół nas. Chwile, w których jesteśmy sami ze sobą. Z jednej strony w ruchu z drugiej strony na szlaku, w sobie, na zewnątrz. W pewnym sensie czas przestaje istnieć, godziny i dni nie mają znaczenia, jest tylko to co dookoła, czyli las, spokój, zieleń, zapach. Wszystkie zmysły zaczynają się wyostrzać. Tego dnia przez bardzo długi czas byłem sam i nie spotkałem nikogo. To były wyjątkowe chwile, w których mieszały się uczucia i myśli. Mogłem doświadczyć więcej. Nic nie zaburzało mojego spokoju. Miałem wrażenie, że zawisłem w jakieś czasoprzestrzeni. Padający deszcz i ten specyficzny dźwięk do tego wilgoć miejscami duża mgła i tylko ja mój oddech i stukot butów na podłożu. Jakież to głębokie a takie proste. W końcu po przebiegnięciu jakiś 35km dotarłem do miejscowości Szarocin gdzie zatrzymałem się przy lokalnym sklepie. Tam zrobiłem sobie pół godzinną przerwę podczas, której zjadłem kawał sernika i zapiłem to wodą z aloesem. Zgaga i nadkwaśność towarzyszyły mi do końca dnia. Taki właśnie ze mnie weganin co wpiernicza serniki…

Patrząc na mapę i na profil wiedziałem, że przede mną jeszcze przyjemne wzniesienie na okoliczną górę o nazwie Świerczyna, potem czekał już zbieg w stronę miejscowości Paprotki i Bukówki aby zbliżyć się w okolice Lubawki. Zbliżając się do pierwszej z wymienionych miejscowości niespodziewanie na swojej drodze ujrzałem człapiącego (kuśtykającego) osobnika. Wyglądem przypominał biegacza, ale bardzo zmęczonego. Jak się okazało nie byłem jedyną osobą, która wymyśliła sobie pokonanie Głównego Szlaku Sudeckiego. Jakież to było miłe spotkanie, pogadać z kimś o podobnej zajawce. Jak się okazało dwójka biegaczy miała za sobą już większą część trasy a do mety pozostało im około 95km. Wyglądali już na naprawdę zmęczonych. Dało mi to trochę do myślenia i zastanawiałem się czy też tak będę wyglądać po około tygodniu czasu. Chłopaki mimo tego, że kuśtykali i widać było zmęczenie trasą w żaden sposób nie mieli wątpliwości do realizacji swojego planu, który zakładał pokonanie szlaku w granicach 7-8 dni. Mimo to, że jeden z nich miał mocno spuchniętą nogę. Podpytałem ich jak wygląda logistyka i sprawa z noclegami i uświadomili mi, że nie jest to takie łatwe i oczywiste i noclegi organizuje im znajoma, która wydzwania po różnych miejscach noclegowych. Dało mi to do myślenia, że nie jest to szlak z rozbudowaną infrastrukturą i trzeba faktycznie zawczasu ogarnąć sobie nocleg bo można po prostu się zdziwić. W związku z tym pozwoliłem sobie zadzwonić do Kaliny z prośbą o poszukanie miejsca noclegowego w okolicach Krzeszowa. Długo to nie trwało i okazało się, że jest super miejsce w samym Krzeszowie jak się później okazało przy samym szlaku. Bardzo mnie to ucieszyło, bo nie musiałem zbaczać z trasy. Mając już spokojną głowę w kontekście noclegu mogłem spokojnie pokonywać resztę kilometrów. Tym samym biegnąć krajową drogą dotarłem do Lubawki, był to już ponad 100km od Świeradowa Zdrój. Stwierdziłem, że warto byłoby zjeść coś ciepłego tego dnia, w związku z tym zacząłem szukać jakiejś restauracji w centrum miasta. Jak się okazało nic nie rzucało się w oczy, ale w pewnym momencie dostrzegłem jakiś bar. Wszedłem popatrzyłem w menu i stwierdziłem, że nie będzie łatwo, ale spróbuje, zapytam. Jedyną bezmięsną opcją okazały się pierogi ruskie. Po chwili zastanowienia podjąłem wyzwanie i zamówiłem to ciepłe danie. Powiem szczerze, że pierogi były prawie wegańskie, bo sera to ciężko było w nich uraczyć. Nie mniej jednak kumulacja sernik plus pierogi powodowały pełny refluks i dyskomfort w moim przewodzie pokarmowym. Nie pozostało nic innego jak dokończyć dzieła i ruszyć do Krzeszowa. Przyznam szczerze, że naprawdę żwawo mi to poszło i ostatnie 10km pokonałem w jakieś 70minut. Wiecie co czasem są takie chwilę kiedy przechodzi przez nas jakiś impuls jakaś emocja i wybiegając z lasu od strony Betlejemki i widząc przed sobą Sanktuarium w Krzeszowie po prostu się wzruszyłem. Z radości, z emocji popłynęły małe łzy, taka forma spełnienia, w kontekście tego, że udało mi się tu dotrzeć i pokonać kolejne 60km na trasie z Karpacza do wspomnianego Krzeszowa. Taka mała euforia ULTRASA.

Co tu dużo mówić rozgościłem się w małym przyjemnym domku przygotowanym przez gospodarzy dla zarówno piechurów jak i osób najmujących z zewnątrz. Po ogarnięciu się (pranie, prysznic) wyruszyłem na zakupy do centrum miasta. Wiecie co, jak wcześniej nie było po drodze za bardzo sklepów czy miejsc gastronomicznych to jak wszedłem do marketu DINO to zaświeciły mi się szeroko oczka i miałem ochotę zjeść i kupić wszystko. Wiedziałem, że jutro rano ruszam dalej, więc zakupy trzeba było zrobić stosunkowo małe, dlatego poszedłem na dział mi bliski czyli owoce i warzywa. Dokonując odpowiednich zakupów wróciłem do miejsca noclegowego i rozpocząłem prawdziwe gotowanie czyli to co lubię najbardziej. Nie pozostało mi nic innego jak solidna uczta i ładowanie kalorii. Jakież to było smaczne i odżywcze. Cóż chcieć więcej, ryż, warzywa, owoce…

Tak też zakończył się ten dzień. W obfitości i przyjemności…