Główny Szlak Sudecki cz. 7 poznając swoje granice
Dzień 4 poznając swoje granice
Na szczęście mając doświadczenie ze wcześniejszych wyjazdów zawsze mam ze sobą stopery do uszu. Dzięki temu nawet w sytuacjach kiedy ktoś chrapie, lub odbywają się jakieś nocne dyskusje, ja mogę w sposób spokojny regenerować swoje siły. Tym razem stopery również się przydały, bo tak jak już wcześniej wspomniałem wymiar schronisk zmienił swój charakterek. Na szczęście gospodarz schroniska Zygmuntówka czuje klimat i uspokoił towarzystwo o stosownej godzinie. Impreza która miała miejsce nie wpłynęła na mój sen, dzięki temu obudziłem się o 7 rano i mogłem przystąpić do ogarniania zarówno sprzętu jak i siebie. Zgodnie z planem o 8 rano pojawiłem się przy barze i dokonałem jedynego słusznego wyboru a tak naprawdę jedynek pozycji, która pasowała w moje roślinne gusta. Jak się domyślacie wybór padł na owsiankę, na szczęście ja nie padłem ofiarą owsianki. Bo jak się okazało to z zasady proste danie zawierało wszystko to czego nie jem lub czego nie mogę jeść. Z racji tego, że byłem tak wygłodniały i chłonny kalorii podjąłem wyzwanie i próbę i degustowałem każdy kęs tego przysmaku. Mam tutaj na myśli surowe jabłko, które było pokrojone pięknie w kosteczkę (niestety mam nietolerancję i zazwyczaj swędzi i puchnie mi gardło po zjedzeniu surowego jabłka), oprócz tego migdały, orzechy laskowe, które również wywołują u mnie reakcję alergiczne w postaci łaskotania i puchnięcia. Do tego jogurt owocowy rzecz, o której istnieniu już zapomniałem. No cóż jak się jest na głodzie to się je to co się ma. Jak widać żyję i mam się dobrze i mimo opróżnienia całej miseczki nie wydarzyło się nic co mogłoby zagrozić memu życiu. Ufff odetchnąłem.
Nie pozostało nic innego jak stwierdzić w komu drogę temu czas. Zostawiając mały depozyt w schronisku wyruszyłem w stronę Kalenicy. Już od startu zmienił się punkt boleści z prawego mięśnia piszczelowego na lewy mięsień piszczelowy. Bardzo szybko to zaakceptowałem i stwierdziłem, że na pewno się rozchodzi i przejdzie z czasem. Żwawym krokiem pokonywałem wzniesienie w stronę szczytu mając na uwadze dzisiejszą trasę i wspominki Biegu Kreta, który prowadzi po części trasą mojej dzisiejszej wędrówki. Tak też sobie wyliczałem najpierw przełęcz Woliborska jakieś 8km od startu później przełęcz srebrnogórska jakieś 17km od początku a później już Nowa Ruda Słupiec na 27km gdzie chciałem chwilę odpocząć i zjeść coś ciepłego. Jak się okazało kilometry mijały bardzo szybko i najpierw śmignąłem wręcz przez Woliborską a później konkretnie pokonywałem wzniesienia i spadki w kierunku przełęczy srebrnej, do której dotarłem po około 2 godzinach. Byłem naprawdę zadowolony, że tak szybko udało mi się tam dotrzeć, a wynikało to między innymi z bardzo łatwego terenu. Mam tutaj na myśli między innymi szeroką szutrową drogę w okolicach twierdzy Srebrno Górskiej, która pozwalała biec prędkościami na poziomie 11-12km/h. Na przełęczy przewiązałem buta, kupiłem bułkę, którą wziąłem w rękę i ruszyłem w dalszą drogę. Mając na uwadze profil trasy, z którym wcześniej się zapoznałem wiedziałem, że przede mną dość płaski i niewymagający fragment. Niestety startując z przełęczy odczuwałem jeszcze większy dyskomfort w mięśniu piszczelowym i zaczęły się również małe bóle w okolicach achillesa. Okazało się, że jak chodzę to mi to dokucza, natomiast jak biegnę to jest w porządku. Moje odczucie było jedyne i słuszne, że nie warto chodzić, trzeba biegać. Tym samym biegiem pokonywał praktycznie każde nachylenie trasy, pomijając oczywiście bardzo strome fragmenty.
Trasa mijała nadspodziewanie szybko a ja czułem się naprawdę dobrze. Tym samym po około 3h30min dotarłem do Nowej Rudy Słupiec. Przyznam szczerze, że widok na miasto po wybiegnięciu z lasu był naprawdę cudowny. Znowu pojawił się konkretny uśmiech na mojej twarzy a nogi rwały się do zbiegu i wypatrywania miejsca do konsumpcji ciepłej strawy. Jak się okazało szlak przebiegał praktycznie przez centrum miasta na pewno przez część gdzie znajdowały się duża sieć sklepów, jednak w moje oczy wpadła knajpka orientalna, do której zaszedłem. Przyznam szczerze, że w mieście panował ciekawy klimat, bo pod tym orientalnym barem znajdowała się pijalnia piwa i alkoholu, gdzie była spora ilość ławek i grupa mężczyzn odurzonych alkoholem i dymem tytoniowym, który unosił się w powietrzu. Do tego oczywiście głośne rozmowy, wręcz wrzawa. Klimat, który wydawało by się odszedł już do lamusa tam był na porządku dziennym. No cóż ja robiłem swoje, wpadłem popatrzyłem w menu i skorzystałem z pozycji wegetariańskiej czyli ryż z warzywami i tofu. Dostałem konkretną porcję dobrego jedzenia, którą później odbijało mi się do końca dnia. Takiego dyskomfortu nie da się zapomnieć, a dźwięki też nie były niczego sobie, myślę, że nie jeden niedźwiedź by się nie powstydził tego ryku. Po wyjściu z oriental bar musiałem znowu rozruszać nogi i wejść w rytm biegowy, pokonując bóle, które mi towarzyszyły. Szczęście w nieszczęściu, że przed sobą miałem dość długie i strome podejście lokalną drogą krzyżową na Kościelec, z którego był piękny widok na miasto, które przed momentem opuściłem. Nie mniej jednak na samej górze znajdowała się też przyzwoita wiatka, w której młodzi ludzie raczyli się alkoholem wysokoprocentowym zapraszając mnie na kieliszek. Przez moment nawet było to zachęcające w kontekście przetrawienia tych orientalnych palących przysmaków. Jednak musiałem odmówić pozostając o wodzie i izotoniku.
Przede mną ukazał się kolejny mocno asfaltowy fragment trasy prowadzący do Ścinawki Średniej aż praktycznie do Wambierzyc. Choć ta ostatnia część była poprowadzona polami i był tam dość fajny klimat. Po dotarciu do centrum Wambierzyc a tym samym pokonania tego dnia maratonu czyli 42km w czasie niebagatelnym bo 5h25min zaszedłem do sklepu zakupiłem wodę, pomarańczę, banana i zasiadłem na ławce przed Bazyliką. Popiłem, zjadłem, złapałem oddech i ruszyłem w dalszą część trasy. Z racji tego, że zarezerwowałem nocleg na Szczelińcu Wielkim, wiedziałem dokąd mam dotrzeć tego dnia. Po raz kolejny okazało się, że mam dużo szczęścia, bo jak byłem w Nowej Rudzie to zadzwoniłem do schroniska pytając o miejsce. Jak się okazało przed momentem się zwolniło, w związku z tym nie zastanawiałem się długo i mimo to, że schronisko znajduje się jakiś kilometr od szlaku stwierdziłem, że biorę.
Teoretycznie profil trasy mówił, że przede mną całkiem lajtowy teren z nie wielką ilością przewyższenia a życie mocno to zweryfikowało. Kiedy to pokonałem z lekkością podejście do Studzienna i dość żwawo dobiegłem do 46km to później przyszła jakaś fala kryzysu. Po wejściu do Narodowego Parku Gór Stołowych pojawiła się jakaś pierwsza niespodziewana wręcz ściana.
Teren naprawdę piękny i wspaniały, jednak moje nogi pozostawiały wiele do życzenia. Jak się okazało ilość korzeni, kamieni sprawiała dość spore trudności i dyskomfort dla moich zmęczonych nóg. Do tego przyszedł jakiś spadek mocy. Cały czas byłem w przeświadczeniu, że to już końcóweczka i ostatnie kilometry aby znaleźć się w ciepłym i miłym schronisku. Jak się okazało były to jedne z najdłuższych i najbardziej męczących kilometrów jakie miałem spośród wszystkich dni. Na szczęście po zjedzeniu cliffbara odzyskałem trochę radości i entuzjazmu za to pojawił się niesłychanie wyraźny dyskomfort w mięśniu piszczczelowym, który doskwierał aż do samego końca. To była naprawdę droga przez mękę. Znałem po części tą trasę i miałem świadomość, że ta końcówka da mi mocno popalić. Tak też się stało, mimo to, że nie było dużo tych kilometrów to ja miałem po prostu dość. Pierwszy raz od 4 dni pojawił się naprawdę mocny kryzys. Szala przelała się w momencie kiedy pojawił się ból w wewnętrznej części lewego kolana. Na początku było to akceptowalne jednak na samej końcówce, do oczu cisnęły się łzy. Ból był tak okrutny, że trudno było go wytrzymać. Każdy krok czy to biegowy czy podczas chodzenia powodował uczucie jakby ktoś wbijał szpilę w kolano co promieniowało na całe ciało. Nie miałem wyboru robiło się już późno bo było koło 18, więc musiałem robić swoje i dotrzeć do schroniska. To były naprawdę długie kilometry. To co parę miesięcy temu biegłem na treningu z uśmiechem i zrobiłem bardzo szybko teraz ciągnęło się strasznie długo. Och tak pozostało mi odbicie z czerwonego szlaku w kierunku schroniska na Szczczelińcu czyli jak się domyślacie podejście schodami do góry. Ból w kolanie był tak piekielny, że każdy schodek sprawiał konkretny ból. Po pokonaniu tego odcinka w końcu dotarłem do punktu docelowego gdzie miałem naprawdę dość. Po pierwsze czułem się wykończony energetycznie a po drugie psychicznie.
Na szczęście obsługa schroniska była bardzo miła i życzliwa i zapamiętam na długo ich gest ich uśmiech ich życzliwość ich serdeczność. Zamówiłem oczywiście solidny obiad jak się okazało mieli w menu pozycje wegańskie, więc skorzystałem. Szanowna Pani, która mnie obsługiwała dostrzegła mój grymas, wysłuchała moich opowieści po czym zreflektowała się niesamowicie pięknym i życzliwym gestem w postaci cudownej i pysznej gorącej czekolady i wspaniałej szarlotki, za co jestem bardzo wdzięczny. Jadłem te pyszności i przeżywałem wewnętrznie swój dramat. Dotarłem właśnie do połowy trasy gdzie byłem świadomy tego, że będę musiał powiedzieć passs. Zawsze liczyło się dla mnie zdrowie, dlatego robienie czegoś ponad siłę nie miało żadnego sensu. Dlatego postanowiłem odpuścić. Co prawda powiedziałem sobie, że dam sobie jeszcze czas do rana zobaczę jak noga, jak stopa i wtedy podejmę decyzję. Nie mniej jednak już wtedy skontaktowałem się z Kalinka, bo ona akurat była w Lądku Zdrój i rano miała wracać do domu. W związku z tym wstępnie umówiliśmy się na spotkanie w Karłowie w niedzielę rano.
Jak się później okazało z nogą było coraz gorzej a ja nie miałem wątpliwości co do swojej decyzji. Noc była praktycznie nie przespana, bo noga na tyle mocno bolała, że nie dawała mi zasnąć.
Dlatego rano kuśtykając zasiadłem przy stoliku w małym grymasie zjadłem zamówione śniadanie wypiłem kawkie i zakończyłem swój plan i pomysł na zrobienie Głównego Szlaku Sudeckiego.
Kilometr zejścia ze Szczelińca do Karłowa zajął mi jakieś 17minut podczas, których odczuwałem mega ból.
Na szczęście Kalinka była w pobliżu i poratowała mnie transportem dzięki, któremu za kilka godzin byliśmy w domu a ja mogłem rozpocząć proces rekonwalescencji swojej nogi.
Tak kończy się ta opowieść…