Główny Szlak Sudecki cz. 6 dzień trzeci

Dzień 3 Czyli pierwsze bóle

Wieczorem poprzedniego dnia kiedy to wybierałem się na zakupy, zacząłem odczuwać pierwszy mały dyskomfort związany z bólem mięśnia piszczelowego w prawej nodze. Oczywiście nie wspominając o towarzyszącym przez znaczą część trasy zmęczeniu mięśni czworo głowych, których ból i napięcie odczuwa się szczególnie na zbiegach. W tamtym momencie myślałem sobie, skoro przebiegłem około 120km to w końcu musi coś pobolewać.

W związku z tym, jak ruszałem rano w trasę to nie szczególnie przejmowałem się zmęczeniem mięśni oraz delikatnym bólem przy piszczelu. Po dobrze przespanej nocy miałem wrażenie, że w dość dużym procencie moje ciało zdążyło się zregenerować. Nie zmienia to faktu, że początki zawsze są trudne, więc trzeba wprowadzić swoje ciało w ruch a tym samym rozgrzać się. Po wejściu na Górę Świętej Anny, która znajduję się nad Krzeszowem czułem się już naprawdę dobrze. Dyskomfort w piszczelu był już coraz mniej odczuwalny, a ja mogłem łapać swój rytm. Zgodnie z mapą na pierwszą część tego dnia miałem do pokonania odcinek około 21km po którym miałem zrobić sobie przerwę w jednym z moich ulubionych schronisk a mianowicie Andrzejówce. Analizując wcześniej mapę wiedziałem, że czeka mnie dość sporo odcinków asfaltowych, które występowały w miejscowości Grzędy, które zresztą kojarzyłem z Sudeckiej Setki czyli biegu, w którym niegdyś startowałem. Na szczęście przy żwawym tempie biegowym kilometry mijają dość szybko i dzięki temu mogłem uraczyć się wbiegnięciem w masyw Lesistej Wielkiej. Czekało na mnie bardzo strome podejście, z którego delektowałem się pięknymi widokami i spokojem, bo na trasie nie było praktycznie nikogo. Dopiero na szczycie Lesistej Wielkiej spotkałem sympatycznego wędrowca, który pokonywał GSS od Prudnika. Był w trasie już wiele dni i miał za sobą naprawdę sporą część trasy. Jakież to miłe uczucie spotkać kogoś z kim odczuwa się podobne przeżycia. Po krótkiej rozmowie i wymianie doświadczeń ruszyłem w dół w kierunku znanego mi Sokołowska. Miejscowości bardzo uroczej i wyjątkowej. Niegdyś miejscowość sanatoryjna zyskująca swego czasu miano Śląskiego Davos, teraz trochę opustoszała i zaniedbana, ale ze swoim klimatem i urokiem. Bardzo lubię tam przyjeżdżać szczególnie na imprezy, które się tam odbywają.

Miło jest pokonywać kilometry na trasie w miejscach, które się zna i kojarzy. Dlatego też wiedziałem co mnie czeka po wyjściu z Sokołowska. Ci, którzy mieli przyjemność wędrować czerwonym szlakiem domyślają się o czym mówię, mianowicie krótko, ale stromo pod Bukowiec czyli szczyt znajdujący się pomiędzy Sokołowskiem a Andrzejówką. Mimo konkretnego podejścia i piekących łydek pojawił się szeroki uśmiech na mojej twarzy, a to z racji promieni słońca, która pojawiły się w zasięgu mego wzroku. Jakby chmury złagodniały, przestało padać i wyszło słońce. Jakież to miłe uczucie kiedy przestaje padać na głowę a do tego można podziwiać piękną panoramę i widok na pobliską miejscowość. To są właśnie te wyjątkowe chwilę, które zapadają w naszą pamięć. Podobnie jak w życiu tak i na trasie, ciągłe wznoszenie i spadanie, wchodzenie i schodzenie, raz pochmurno raz słonecznie, raz deszczowo raz upalnie. Nie da się ukryć, że jest w tym równowaga. Czyli sama natura i życie sprowadza nas do pewnego punktu. Wszystko jednak wymaga czasu i uważności. Kiedy mamy przed sobą mapę i widzimy wykres wysokości to dokładnie wiemy czego się spodziewać. Natomiast w życiu biegniemy trochę na orientację. Mniej więcej wiemy gdzie się znajdujemy, ale nie do końca. Przez to trudno jest nam określić w jakim tak naprawdę punkcie się znajdujmy. Mam tutaj na myśli to czy zaczynamy wspinaczkę podczas, której rozwijamy się, stajemy się szczęśliwi czy raczej obniżamy swoje loty i szukamy tego szczęścia. Jak mawia stare przysłowie „raz na wozie raz pod wozem”. Trudno, żeby cały czas wszystko płynęło i było po naszej myśli. Dlatego sztuką jest akceptować i przyjmować to co przynosi nam życie. Skupiać się na rzeczach pozytywnych i nie marnować energii na narzekanie i emocje, które zabierają na siłę. Dostrzegać plusy trudnych sytuacji, problemów, bo to dzięki nim jesteśmy w stanie się rozwijać i poznawać siebie, wznosząc się wyżej.

No właśnie po takich pięknych refleksjach czas na dobry posiłek, a taki na pewno znajdziecie w Schronisku Andrzejówka. To właśnie tam spotkać można przepyszne wegańskie pozycje. Ja tym razem zdecydowałem się na pomidorową i naprawdę świetne ciasto bananowe, do tego oczywiście nie mogło zabraknąć prawdziwego i cudownego espresso serwowanego z ekspresu ciśnieniowego. Po takim rzetelnym posiłku można było ruszać w dalszą część trasy z nastawieniem dotarcia do Gór Sowich. Brałem pod uwagę dwie opcje, aby zatrzymać się na przełęczy Sokolej lub w schronisku Zygmuntówka. Korzystając z doświadczenia jakie posiadłem w poprzednich dniach stwierdziłem, że wykonam telefon do schroniska zanim ruszę w jego stronę. Dlatego pozwoliłem sobie zadzwonić i rozpocząć rozmowę od tego, że jestem w trakcie pokonywania Głównego Szlaku Sudeckiego. Najprawdopodobniej dzięki takiemu zdaniu otworzyły się szeroko drzwi tego schroniska i mogłem być spokojny o kolejny nocleg. W związku z tym tego dnia pozostało mi jeszcze około 30km drogi.

Początek z Andrzejówki nie należał do najprzyjemniejszych z racji nagłego opadu deszczu i niskiej temperatury. Pamiętam jak musiałem szybko przebierać nogami, żeby złapać komfort termiczny. Później było już całkiem nieźle bo wyszło nawet słońce i zrobiło się przyjemniej.

Po pokonaniu dość łatwego terenu z tendencją spadkową dotarłem do Jedliny Zdrój, kolejnego miejsca, które jest mi znane i lubiane a to za sprawą imprezy, z którą jestem związany mianowicie Półmaratonu w Jedlinie Zdrój. Miło było przebiec przez to miejsce i powspominać swoje starty w tym rejonie.

Jeszcze więcej euforii zapewniło mi wejście w teren Parku Krajobrazowego Sudetów Wałbrzyskich a dokładnie Masywu Włodarza. Trzeba przyznać, że zarówno ta okolica jak i same Góry Sowie, w których kierunku podążałem mają w sobie niesamowitą magię i nutkę dreszczowca. Czuć tam dziwną aurę i energię. Jak się domyślacie związane jest to z wieloma kompleksami podziemnych miast i wieloma tajemnicami, które są w tym rejonie. To wszystko za sprawą drugiej wojny światowej i działań tam prowadzonych, Można powiedzieć temat rzeka i warty zagłębienia.

No dobrze po długiej wspinaczce i pokonaniu tego fragmentu trasy docierałem powoli do punktu docelowego czyli przełęczy Sokolej. Po raz kolejny dostrzegłem jak mocno zmienia się teren względem zagospodarowania. Miejsca, które do tej pory stały odłogiem nagle zrobiły się atrakcyjnymi nieruchomościami, które zostały wykupione i zaczynają być zagospodarowywane na cele prywatne, mam tutaj na myśli budowy domów itd. Powoli bezkresna przestrzeń przestaje istnieć. Zapewne za kilka lat będzie tam osiedle domów, które w znaczący sposób zmienią otoczenie.

Ja tymczasem dostałem plus pięć do mocy z racji tego, że znałem teren i czułem powoli metę tego dnia. Docierając do głównej drogi w Rzeczce spotkałem kolejnego wędrowca, który pokonywał Główny Szlak Sudecki. Zamieniliśmy trochę słów, nawet zasiedliśmy razem w Schronisku Orzeł gdzie po raz kolejny zjadłem zupę pomidorową. Jakież to szczęście, że jest choć jedna pozycja bez mięsa. Oczywiście klasykiem jest pomidorowa lub pierogi ruskie. No cóż jakoś trzeba sobie radzić w życiu i warto postawić na sprawdzony asortyment. Po zagrzaniu żołądka ruszyłem żwawo na Wielką Sowę, była fala entuzjazmu i energii a trasa szła nadspodziewanie szybko. Naprawdę czułem się świetnie fizycznie, może to za sprawą tych dwóch pomidorowych, które zjadłem tego dnia. Co by było gdybym miał takie cudeńka na całej trasie, może jakiś rekord albo coś z tego rodzaju? No cóż za mną Wielka Sowa a przede mną schronisko Zygmuntówka znajdujące się zaraz za Przełęczą Jugowską. Przy barze krótka rozmowa z sympatycznym właścicielem po czym rozpoczęła się rozmowa z osobami przebywającymi w schronisku, bo wzbudziło ich duże zainteresowanie moja przygoda i pokonywanie GSS. Poopowiadałem to tu to tam, był naprawdę fajny klimat i miła atmosfera. Nie pozostało nic innego jak ogarnąć się to znaczy: wykąpać, wyprać i zjeść. Z racji nie wielkiego już wyboru w menu o wieczornej godzinie wybór padł na pierogi z jagodami. Jak się okazało perełki i bardzo żałowałem, że było już za późno aby wziąć drugą porcję. Nie mniej jednak smak tych pierogów mam do dziś i w ostatnim tygodniu pojechaliśmy razem z Kalinką na pierogi właśnie do Zygmuntówki. Co prawda miałem tam do odebrania mój mały depozyt, ale pierogi były klu tego wyjazdu. Słuchajcie jeśli szukacie dobrych pierogów to gorąco polecam, naprawdę warto!

Oprócz dobrego jedzenia w schronisku panowała miła atmosfera i w końcu poczułem klimat palącego się kominka i widoku na góry bezpośrednio z miejsca, w którym jestem.

Pomijam fakt, że schroniska zmieniły swój wymiar szczególnie te, które znajdują się blisko drogi i łatwo do nich dotrzeć. Mam tutaj na myśli grupy ludzi, którzy urządzają sobie imprezy urodzinowe, podczas których leją się strugi alkoholu i puszczana jest głośno muzyka. Nie ma to już nic wspólnego z graniem na gitarze z kontaktem z naturą. Jest to po prostu ordynarne picie alkoholu. Z jednej strony przykra sprawa a z drugiej taka rzeczywistość. Dlatego warto wybierać się do takich miejsc w tygodniu, kiedy to można spotkać wytrawnych i niestrudzonych wędrowców.

Hmm no to co tak by się kończył ten piękny dzień.