Główny Szlak Sudecki cz. 4 Dzień pierwszy

Dzień pierwszy czyli dokąd nogi poniosą…

Każda przygoda zaczyna się od pomysłu a później trzeba po prostu wyjść ze strefy komfortu i wdrożyć dany plan do realizacji.

Jak napisał chiński filozof: Lao-tzu.

Nawet najdalszą podróż zaczyna się od pierwszego kroku„

Jakże trafne są te słowa w kontekście mojej przygody. Jak inaczej ująć moją drogę Głównym Szlakiem Sudeckim aniżeli podróżą i stawianiem kroków. A skoro mowa tutaj o krokach to z wyznaczeniem początku nie miałem problemu, bo ten został określony w jednym z punktów. Jedni zaczynają szlak z Zachodu Polski (Świeradów Zdrój) a inni ze Wschodu Polski (Prudnik). Ja zdecydowałem się na rozpoczęcie szlaku ze Świeradowa Zdrój. Stwierdziłem, że na początek chciałbym być i doświadczać gór, które poniekąd znam i uwielbiam.

Nie stawiając sobie presji czasowych i sztywnych planów w środę po 6 rano wyjechałem razem z Kalinką i psem do Świeradowa Zdrój, aby rozpocząć swoją przygodę z czerwonym szlakiem. Na miejsce dojechaliśmy grubo po 8. Czerwona kropka zmieniła swoje położenie względem miejsca, które zapamiętałem jak ostatnio towarzyszyłem kolegą, którzy ruszali na szlak. Teraz punkt startowy znajduje się przy ulicy Dworcowej 1 a dokładnie przy Miejskim Centrum Kultury, Aktywności i Promocji Gminy (Stacja Kultury). Z racji tego, że nie szczególnie paliło mi się ze startem to usiadłem sobie na krzesełku i patrzyłem w tablice na której znajdowała się sylwetka dr. Mieczysława Orłowicza. Patrząc na ten czerwony kolor szlaku widziałem bezkres i nutkę niepokoju, bo trasa licząca 444km wzbudzała respekt, szacunek i wielką niewiadomą. Dawało to z jednej strony obawy a z drugiej euforię i zapał do ruszenia. Po chwili kontemplacji i kilku łykach Yerba Mate nastał czas na ogarnięcie się i postawienie pierwszego kroku w tym szalonym pomyśle. Jakoś po 9 godzinie ruszyłem w samotną przygodę a moim kierunkiem był tylko jeden kolor i jeden kierunek. Na wschód Panie na wschód!

Już od samego początku odczuwałem wagę plecaka, który na początku ważył około 6kg, byłem świadomy tego, że po całym dniu moje barki i plecy będą boleć i czuć ciężar noszonego bagażu. Nie stanowiło to dla mnie specjalnej przeszkody do tego, żeby śmiało pokonywać kilometry tej długiej trasy.

Nie będę się tutaj rozwodzić i rozpisywać o poszczególnych miejscach i punktach. Po prostu płynąłem w bezkresie tej drogi. Byłem pod wrażeniem jak szybko mijają kilometry i czas. Tego dnia miałem to szczęście, że towarzyszyła mi piękna słoneczna pogoda, która zapewniała wspaniałe widoki i cenne chwile.

Jeśli zapytałbyś mnie o mój plan na ten dzień to powiedziałbym: dokąd będę miał siłę, a jak się okazało siły było wystarczająco dużo, żeby zakończyć prawie z zachodem słońca. Zanim jednak będzie o końcu to warto wspomnieć, że po około 24km miałem przyjemność zobaczyć się jeszcze na chwilę z moją drugą połówką, która zrobiła sobie wędrówkę na Wysoki Kamień. Była tam ostatnia okazja na spotkanie, zrobienie kilku zdjęć i zamienienie kilku zdań. Po wspomnianej przerwie ruszyłem w kierunku Szklarskiej Poręby zamykając tym samym pierwszą część szlaku czyli Góry Izerskie. Jakaż to była euforia i pozytywna chwila wkraczając w rejon Karkonoszy. Na początku ostre podejście pod Szrenicę a potem pozostało przyjemne pokonywanie grani oglądając co jakiś czas wspaniałe widoki, które były dookoła. Uśmiech nie schodził mi z twarzy tym bardziej, że byłem podekscytowany tym jak szybko pokonuje teren. Nie da się ukryć, że jest to niesamowite uczucie kiedy widzisz coś na horyzoncie a po jakimś czasie jesteś już w tym punkcie, potem obracasz się za siebie i widzisz jaki kawał trasy pokonałeś. Zawsze mnie to fascynowało i robiło na mnie wrażenie. W końcu dotarłem do miejsca na grani, na którym byłem przed tygodniem z małym hakiem kiedy to startowałem w Chojnik Maratonie. Wspominałem sobie chwilę z zawodów i konkretne miejsca gdzie dawałem z siebie maksa. Teraz trasę pokonywałem dużo spokojniej rozkładając siły na wielodniowy wysiłek. Tego dnia zaplanowałem sobie jeszcze jeden przystanek na ciepły posiłek i krótki odpoczynek. Było to schronisko Odrodzenie znajdujące się na około 42km trasy. Tak się złożyło, że dystans półmaratoński pokonywałem na poziomie 3 godzin a tym samym maraton wchodził w czasie około 6 godzin. Przewyższenia na każdym odcinku były podobne to znaczy na każde 20km wychodziło około 1000 metrów pionu. Muszę przyznać, że bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie zupa pomidorowa w schronisku i jak się później okazało była najlepszą pomidorową spośród trzech, które jadłem podczas tych 4 dni. Robiąc sobie przerwę i przeglądając przewodnik stwierdziłem, że dobrze będzie skończyć dzisiejszy dzień w Schronisku Dom Śląski czyli na około 52km u samego podnóża Śnieżki. Po około 30 minutach przerwy wróciłem na szlak, na którym w znaczący sposób zmieniła się pogoda. Zrobiło się pochmurno i kropił deszcz. Mimo to w żaden sposób mój entuzjazm nie uległ zmianie. Dobiegając do schroniska czułem się naprawdę dobrze i w pełni mocy. Wszedłem do Domu Śląskiego zapytałem o nocleg i dostałem szybki strzał: NIE MA MIEJSC! Stwierdziłem okej nie ma sprawy no to lecę do Karpacza. Tym samym nie zastanawiając się długo ruszyłem w dół znaną mi drogą, którą po około 6 kilometrach zbiegu dotarłem do centrum miasta. Wylądowałem przy rondzie przy ulicy Konstytucji 3 maja. Usiadłem na przystanku i zacząłem się zastanawiać co dalej. Było już po 18 godzinie a ja na liczniku miałem jakieś 58km. Myślę sobie trzeba znaleźć nocleg, tylko gdzie? No dobra wejdźmy na booking i ogarnijmy temat. Robiło się coraz później a miejsc zbytnio nie widziałem. Do pomocy ruszyła Kalina, która podsyłała mi na messengerze różne apartamenty oraz miejsca noclegowe. Telefon poszedł w ruch i dzwoniłem od punktu do punktu i nigdzie nie było miejsc. W końcu w jednym apartamencie miła Pani poleciła swoją znajomą, która również prowadzi noclegi. Jak się okazało miejsce było oddalone o jakieś 4km od punktu, w którym się znajdowałem. Z racji tego, że wykonując 10 telefonów do różnych miejsc nic nie ogarnąłem a była już prawie 19 to zdecydowałem się na Malinowy Domek znajdujący się na osiedlu w kierunku Western City. Także na rozluźnienie nóg przebiegłem się jeszcze te 4km i zamknąłem ten dzień na 62 kilometrach. Miejsce okazało się bardzo przyzwoite, w pokoju miałem łazienkę gdzie była wanna, do tego dostałem ulotkę do lokalnej pizzeri, więc żyć nie umierać. Wpadłem do pokoju wywaliłem wszystkie rzeczy wskoczyłem do wanny wymoczyłem stare kości a za chwilę podjechał Pan z pizzeri i uraczył mnie cudownym plackiem, którym nakarmiłem swoje ciało. Wydawałoby się raj na ziemi, ale nie ma tak kolorowo. To znaczy po całym dniu w trasie odczuwałem ból wielu punktów, szczególnie pleców i barków. Miałem dosłownie czerwone pasy na swoich barkach a na kręgosłupie miałem opuchliznę. Jak się potem okazało nie do końca dobrze wyregulowałem wszystkie paski w plecaku. Oczywiście w kolejnym dniu dopieściłem pakowanie plecaka umieszczając kurtkę puchową centralnie na kręgosłupie a wszystkie linki i paski ściągnąłem na maksa dzięki czemu plecak leżał teraz idealnie na moim ciele.

No cóż tak zakończył się pierwszy dzień w Malinowym Domku.

Krótko podsumowując można określić, że za mną dwa pasma górskie mianowicie Góry Izerskie oraz Karkonosze. Nie da się ukryć, że było to dla mnie poruszające, bo kiedyś jak zaczynałem chodzić po górach to moich marzeniem było przejść w jeden dzień całą grań Karkonoszy czyli od Szrenicy do Śnieżki liczącą około 21km a dzisiaj pokonuje trasę od Świeradowa Zdrój aż do Karpacza, która liczy około 60km. Zdaje się to wręcz nie wiarygodne jak można przygotować swój organizm i robić rzeczy nie wyobrażalne dla przeciętnego człowieka.