Pireneje- relacja
Veni, vidi, Deus vicit1
Jan III pod Wiedniem, 1683
PIRENEJE – RELACJA
W sierpniu 2015 roku zdecydowałem, że nadszedł czas spróbować samotnego trekkingu w jakichś interesujących górach. Wybór padł na Pireneje, jako góry wysokie i trudne; dość dzikie, a jednak ze sporą ilością odwiedzających je osób. Plan zakładał 10-dniowy trekking w Pirenejach; na tyle też czasu spakowałem plecak. Liczyłem na wspaniałą przygodę i taką też była opisana poniżej podróż
14.08
Wyruszyłem z Sobótki o 3.50 z Tadeuszem, znalezionym na blablacar.pl. Po drodze zabraliśmy dwóch Wrocławian. Już na początku mieliśmy przygodę, ponieważ samochód „dławił się”, gdy jechaliśmy na gazie. Po kilku przerwach rozwiązaliśmy problem, dokręcając śrubkę przy butli. Podróż minęła szybko i gładko, pomimo półtoragodzinnego korka na autostradzie w Niemczech. Wysiadłem na stacji benzynowej na autostradzie A7, za Lyonem, po 17 godzinach jazdy. Była noc, lecz postanowiłem łapać stopa. O 2 złapałem podwózkę do Valence, 100 km taksówką, za darmo. Ogromna stacja w Valence długo nie dawała mi nadziei. Noc była okrutnie zimna.
15.08
Dopiero po dziesiątej złapałem stopa do, jak sądziłem, Orange. Niestety, kierowca wywiózł mnie w kierunku na Marsylię. Wysiadłem na rest area, kilometr od zjazdu na Montpellier. Musiałem przejść na drugą stronę autostrady! Po 15 minutach stania na poboczu, doszedłem do wniosku, że prędzej zabije mnie któryś z pędzących samochodów, niż dostanę się na przeciwległą stronę. Na szczęście zauważyłem, że kilometr dalej znajduje się wiadukt. Od razu postanowiłem przejść na drugą stronę po nim. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, chociaż pobocza autostrad we Francji są niekoszone i nie obeszło się bez zadrapań przez kolczaste krzewy. Kilometr od wiaduktu, po wschodniej stronie drogi znajdowała się rest area, z której udało mi się złapać podwózkę na stację, skąd mogłem ponownie wiaduktem przejść na zachodnią stronę i łapać stopa w kierunku Montpellier. Uff, po kilku godzinach udało mi się znaleźć na stacji, na której chciałem być. Jednak rzeczywistość okazała się brutalna. Przez wiele godzin nie mogłem złapać nic w kierunku Montpellier, zaczęło mnie tez męczyć pragnienie i prażące słońce. Zmieniłem taktykę i stanąłem na wyjeździe ze stacji z kartką „NIMES” po kilkunastu minutach zatrzymał się bus, którym dotarłem do stacji przy Nimes. Tam błyskawicznie złapałem stopa za Montpellier a następnie, równie szybko, do Tuluzy. Na stacji przed Tuluzą znalazłem się około dziesiątej, kompletnie wyjechany, z postanowieniem noclegu. Teren za stacją, niewielki park, idealnie spełnił rolę pola biwakowego i w końcu, po 48 h bez snu, miałem okazję zmrużyć oko.
16.08
Wstałem spokojnie o 7, ogarnąłem się, zmieniłem ciężkie górskie buty, w których podróżowałem do tej pory, na lekkie sandały firmy Monk Sandals, co zajęło mi koło godziny. Następnie kupiłem na stacji pyszną francuską bagietkę, którą skonsumowałem z tuńczykiem. Stałem tylko godzinkę z kartką ”TARBES”, gdy podszedł do mnie gościu proponujący podwózkę w tym kierunku. Po pogawędce i dwóch przerwach zaproponował mi kupno biletu do Tarbes, ponieważ nie mógł mnie zawieźć do tego miasta. Tylko głupiec by odmówił, więc już po półtorej godziny siedziałem w wygodnym pociągu, sunącym przez coraz bardziej pagórkowaty teren. Dwie godzinki spędzone w Tarbes na kupnie biletu i poszukiwaniach sklepu spożywczego i jadę dalej pociągiem do oddalonego o 40 minut jazdy Lourdes. Na dworcu wysiadam o 17, orientuję się, że autobus do Gedre, mojego punktu startu górskiej wyrypy, odchodzi o 9 z minutami i od razu postanawiam, wbrew planom, zostać w Lourdes, które jest słynne na cały świat jako francuska „Częstochowa”. W XIX wieku objawiła się tu Maryja. Na pamiątkę tego wydarzenia wzniesiono bazylikę, do której ściągają tłumy wiernych. Pozwiedzałem cały kompleks sakralny, zapaliłem świeczkę za taksówkarza, który mnie podwiózł i prosił, bym to uczynił. Jako dowód sfotografowałem się podczas odpalania świecy i wysłałem mu zdjęcie mailem. Co ciekawe, po dwóch miesiącach odpisał i bardzo dziękował za pamięć. Lourdes jest pięknie położonym miasteczkiem, wypełnionym turystami i tandetą im sprzedawaną, jednak w niewielkiej odległości od centrum, odnaleźć można ciszę i spokój. Udało mi się znaleźć świetny i niedrogi camping La Poste, który mogę szczerze polecić. Chwilę poczytałem, niestety nie udało mi się kupić nic do jedzenia i wcześnie poszedłem spać, by odpocząć po trudach podróży.
18.08
Wstałem odpowiednio wcześnie, by zdążyć na autobus do Gedre. Na przystanku spotkałem Belga, który zaprosił mnie na kawę. Co ciekawe, dostałem herbatę J Całą półtoragodzinną podróż przegadaliśmy o wyprawach, ponieważ okazał się on doświadczony trekkerem, który odwiedził między innymi Andy, Himalaje, a nawet Antarktydę. O 10.30 wysiadłem w Gedre, gdzie zjadłem śniadanie i ruszyłem w góry. W końcu! Spodziewając się suszy, zabrałem ze sobą 5 litrów wody, co okazało się zupełnie niepotrzebne. 1275 m przewyższenia pokonywałem początkowo lasem, by następnie wyjść na piękne łąki. W powietrzu wisiała lekka mgła, kontynuowałem wędrówkę i po 5 godzinach od startu dotarłem do Lac de Bassia, gdzie postanowiłem biwakować. Wieczorny czas zajęły mi zwykłe prace obozowe, czytanie książki oraz pisanie tej relacji.
19.08
W nocy padało. Wstałem o założonej porze, co nie zawsze się udawało J, zjadłem szybkie śniadanie, spakowałem dobytek i w drogę. Wspinaczka na Port de Campbieil, na której zrobiłem krótki odpoczynek, poprosiłem napotkanych ludzi o zdjęcia i ruszyłem dalej, przez coraz wyższe i bardziej skaliste partie Pirenejów. Kolejna wysoka przełęcz, podejścia jednak nie były tak długie jak to wczorajsze, choć pewnie sumując, pokonana deniwelacja byłaby niewiele mniejsza. Patrząc na mapę i planując dzisiejszy etap postanowiłem, że dobrym miejscem na biwak będą okolice Refugio de Barroude. Gdy dotarłem na miejsce okazało się, że po schronie pozostały jedynie zgliszcza. Nic to, rozbiłem obóz nad przepięknym jeziorem u stóp wschodniej ściany Pic du Troumouse. Jak dobrze było po upalnym dniu zrzucić trepy, założyć Monki i korzystać z naturalnego masażu, by potem zalegnąć na karimacie i chwilę się opalać. Kres lenistwu położyła mgła, która zaczęła nachodzić, robiąc się coraz gęstsza i gęstsza, aż zasłoniła wszystko dookoła. Tym samym zrobiło się chłodno, więc czym prędzej schowałem się do namiotu.
20.08
Gdy wstałem rano, po mgle nie zostało już ani śladu i widok, który się przede mną roztaczał, zapierał dech w piersiach. Pięknie oświetlona wschodzącym słońcem ściana Troumousy robiła olbrzymie wrażenie. W dodatku, o czym nie wiedziałem, w okolicy zaroiło się od namiotów. Szkoda, że nie wiedziałem wieczorem, bo miło byłoby z kimś pogawędzić, chociaż przez chwilę. Od samego startu szlak piął się ostro do góry, by doprowadzić mnie po raz pierwszy do granicy francusko-hiszpańskiej. Trawers zbocza od hiszpańskiej strony, po drodze spotkanie ze stadem kozic (naliczyłem ponad 20 sztuk) i pod Pico de Barossa, na który postanowiłem się wspiąć zbaczając trochę z trasy, złapałem zasięg i mogłem dać znak życia Rodzicom. Schodząc z Pic de Port Vieux zgubiłem szlak i wpakowałem się w około trójkowe, może czwórkowe trudności, co sprawiło ogromne problemy z ciężkim plecakiem, który koniec końców musiałem zdjąć i opuścić go na kijku. Pierwszy raz w życiu popłakałem się ze strachu. Uspokoiła mnie modlitwa. Postanowiłem myśleć trzeźwo i to pozwoliło mi wyjść cało z opresji. Jednak moja psycha po tym wydarzeniu już nie była tak silna jak wcześniej. Kontynuowałem wędrówkę, wchodząc na Pic de Bataillence, na którym skończyła mi się woda i, chcąc nie chcąc, podjąłem decyzję o ponownym opuszczeniu szlaku, by dotrzeć na biwak nad jezioro po hiszpańskiej stronie. Miejsce okazało się bardzo dogodne, chociaż po przygotowaniu biwaku i obiadu zauważyłem, że niewiele dalej pasie się ogromny byk, co nieco mnie zaniepokoiło, mimo to zostałem tam na noc. Wieczór dłużył się bardzo, wciąż wspominałem wydarzenia dzisiejszego dnia i nie nastrajało mnie to pozytywnie na dalsze dni.
21.08
Rano podjąłem decyzję o zakończeniu górskiej działalności. Chyba samotna wędrówka była ponad moje siły psychiczne, zwłaszcza po przeżyciach z poprzedniego dnia. Powiadomiłem Rodziców o moim postanowienia, otrzymałem od nich ogromne wsparcie, za co bardzo dziękuję i przekonany o słuszności podjętej decyzji wszedłem na Port du Hechempy. Tu spędziłem nieco więcej czasu niż zwykle, by pokontemplować ostatnie chwile w wysokich górach. Mogłem sobie na to pozwolić, gdyż w perspektywie miałem tylko drogę w dół. Gdy odpoczywałem, zaczęło kołować nade mną sporo dużych ptaków. Później dowiedziałem się, że były to sępy płowe. Czekały aż padnę J Zejście okazało się bardziej wymagając, niż sądziłem, a to głównie za sprawą szlaku, który co chwila znikał w zaroślach jałowca. Bardzo szybko rozbolały mnie też kolana, co często zdarza mi się podczas schodzenia w stromym terenie. Gdy dotarłem do szutrowej drogi wiedziałem, ze nie dalej jak za półtorej godziny będę przy szosie, co też faktycznie się sprawdziło. Pierwszym napotkanym samochodem dostałem się do St Lary. W miasteczku tym rozbiłem się, wykąpałem, przebrałem w Monki i ruszyłem na małe zakupy. Kupiłem coś na kolację, zjadłem, poczytałem książkę (genialne „Notatki na mankietach” M. Bułhakowa) i ułożyłem się do snu. W planie miałem ruszyć następnego dnia w trasę, oczywiście autostopową, by jak najszybciej znaleźć się w domu.
22.08
O piątej nad ranem moje plany wzięły w łeb wraz z dostaniem rozwolnienia i ogromnym bólem brzucha. Postanowiłem, że podróżowanie, zwłaszcza z obcymi ludźmi, w takim stanie nie jest dobrym pomysłem i zadecydowałem o spędzeniu jednego dnia więcej w St Lary. Nie będę ukrywał, że nie był to najaktywniej spędzony dzień na wyjeździe. Poszedłem co prawda na dwa godzinne spacery po miasteczku, lecz głównie leżałem i czytałem, czytałem, czytałem… Po 17 zaczęła się potężna burza, która trwała kilka godzin i podtopiła mi namiot. Na szczęście materiał podłogi nie przemókł i mogłem spędzić suchą noc.
23.08
Rano zjadłem śniadanie, spakowałem się, wykąpałem i ruszyłem na szosę, by próbować szczęścia. O dziwo, szybko się ono do mnie uśmiechnęło, złapałem stopa, później drugiego, trzeciego i tak koło 13 byłem w okolicach Carcassonne, na stacji benzynowej przy autostradzie. Tu spotkałem Niemkę o imieniu Eva, również autostopowiczkę, która jechała w tym samym kierunku co ja. Początkowo się zmartwiłem, że sprzątnie mi okazję sprzed nosa, jednak stało się zupełnie odwrotnie i to ona znalazła nam transport do Narbonne. Tam szybko złapaliśmy okazję do Lyonu. Jechaliśmy z Thomasem, dr socjologii, wykładającym na uniwersytecie w Stambule. Zgodnie z Eva stwierdziliśmy, że to był jedne z najmilszych stopów w życiu. Wysiedliśmy w Lyonie po 22. Szybko złapaliśmy stopa do Dijonu, a tam jeszcze szybciej do Strasbourga, gdzie dotarliśmy nad ranem.
24.08
Na stacji w Strasbourgu godzinka drzemki, by próbować dalszego łapania okazji. Tym razem przez długi czas bez skutku. Zaczęliśmy się martwić, ze będzie bardzo ciężko wydostać się z tej stacji, gdy jeden z kierowców zaproponował nam podwózkę w lepsze miejsce. Zgodziliśmy się bez wahania, a on wysadził nas na poboczu autostrady! Byliśmy w czarnej dupie! W dodatku zaczął padać deszcze. Żeby nie było zbyt „lekko”, zjawiła się policja. Jakże się ucieszyliśmy, gdy zamiast mandatu zaofiarowali podwózkę do samej granicy francusko-niemieckiej. Po przejściu granicy dość szybko złapaliśmy stopa w okolice Stuttgartu. Tu nasze drogi się rozjeżdżały i każdy łapał już stopa na własną rękę. Eva odjechała bardzo szybko, a ja spędziłem sporo czasu bezskutecznie szukając okazji. W końcu zagaiłem z polskim kierowcą, który po jakimś czasie zdecydował się zmienić miejsce postoju (oczekiwał na zlecenie transportowe) i zabrał mnie 50 km dalej, na lepszą dla autostopowicza stację. Tam sam podszedł do mnie polski kierowca TIRa, który zaproponował podwózkę do Norymbergi. Podczas drogi, dzięki CB radiu, załatwił mi transport do samej Polski, jednakże przez Czechy i z noclegiem pod Pragą. Nie było co marudzić, z chęcią skorzystałem z okazji i na najbliższym parkingu przesiadłem się do ciężarówki Iveco. To był najgorszy autostop życia – wolny, nudny, a rozmowa zupełnie się nie kleiła.
25.08
Z samego rana dostarczyliśmy ładunek na umówione miejsce i ruszyliśmy już bezpośrednio do Polski. W południe wysiadłem W Jaworze, by trzema kursowymi busami, nie mając już sił ani ochoty na autostop, po 16 dotrzeć do Sobótki, a tym samym zakończyć swoją podróż.
***
Mimo, że nie zrealizowałem planu 10-dniowego pobytu w górach, jestem bardzo zadowolony, że odważyłem się na samotną podróż w dość odległy rejon. Nad wszystko stawiam zdobyte doświadczenie, które, mam nadzieję, nie raz jeszcze się przyda w innych okolicznościach. Sądzę również, że nie była to moja ostatnia samotna przygoda, choć musi minąć trochę czasu, gdy ponownie z plecakiem, bez towarzysza, wyjdę za próg domu.
W tym miejscu pragnę podziękować wszystkim, bez których ta podróż nie byłaby możliwa i od których otrzymałem wsparcie przed, w trakcie i po wyjeździe: Rodzicom, Dziadkom, Eli i Grzegorzowi Skrzypek za otrzymane mapy, spotkanym ludziom, a zwłaszcza chwilowej i jednocześnie jedynej towarzyszce podróży – Evie.
Filip Dzielnicki
—
1 Veni, vidi, Deus vicit– Przybyłem zobaczyłem, Bóg zwyciężył