Bieg Ultra Granią Tatr- Udało się!
Moje treningi biegowe stają się coraz dłuższe oraz bardziej wymagające, a wraz z tym przychodzą coraz to ambitniejsze pomysły do głowy. Tym razem padło hasło Ultra Granią Tatr. W związku z tym, że Grzesiu razem z Wojtkiem startowali w pierwszej edycji bardzo chcieli wystartować również w drugiej odsłonie tego świetnego biegu. Z racji tego, że bieg jest bardzo trudny, aby można było przystąpić do zapisów i losowania należy spełnić wymóg w postaci 3pkt kwalifikacyjnych, które należy otrzymać w innych biegach ultra. W ten oto sposób już na starcie nie miałem możliwości zapisania się. Inaczej wygląda sprawa u Grzesia, któremu udało się trafić na listę startową. Z racji tego, że dopuszczalny był udział zająców, sprawa wyglądała w ten sposób: Ja i Wojtek byliśmy zającami a Grzesiu wilkiem znaczy się zawodnikiem 🙂
Przyjechaliśmy do Zakopanego późnym popołudniem. Przed odprawą okazało się, że jest szansa na wolne pakiety z racji tego, że nie wszyscy pojawili się do biura zawodów. Oj dało to pokusę i wiele bijących się myśli. Wspaniały klimat biegu, niesamowicie wymagająca i malownicza trasa. Już byłem prawie zdecydowany, jednak na odprawie zobaczyłem ilu elementów wymaganych mi brakuje i euforia opadła. Zapłacić pakiet i być zdyskwalifikowanym za brak jakiejś wymaganej rzeczy. Trochę bez sensu a po za tym nie mam żadnych punktów do klasyfikacji. Tym sposobem zostałem zającem, który miał razem z Wojtkiem pogonić Grzesia do Wodogrzmotów Mickiewicza.
Według planu o 4 rano wyruszyliśmy z siwej polany i pokonaliśmy dolinę Chochołowską w bodajże 48min. Biegnąć w komfortowym tempie gaworzyliśmy o różnych tematach. Mimo dość ostrego wejścia na pierwszy szczyt Grześ o wys. 1652mnpm. rozmowy nie ustawały. Po wejściu na grań mieliśmy możliwość podziwiać wschód słońca, który wynurzył się z zza naszych pleców. Całe tatry zaczynały nabierać barwy i kolorów. Dzień wstał w pełni a my rozpoczęliśmy kolejne podejście tym razem pod Rakoń (1876mnpm) by po krótkim zbiegu wejść na Wołowiec (2063 mnpm). Zarówno słońce jak i nasz bieg były coraz wyżej, bo po zbiegnięciu z Wołowca ukazało się długie i sztywne podejście pod Jarząbczy Wierch (2135mnpm). Nie myślcie sobie, że na tym szczycie się skończyło, najpierw zbiegliśmy jeszcze na Kończysty Wierch (1993mnpm), żeby dopiero wznieść się na najwyższy szczyt na trasie czyli Starorobociański Wierch (2172mnpm). Sceneria wspaniała, widoki wyśmienite, tylko czemu zbiegi takie wymagające. Ciężko było oderwać wzrok od szlaku po którym się zbiegało bo można było wylądować na dole przepaści. Jednak w tle cały czas zacierał się wspaniały widok. Mimo zmęczenia, które cały czas towarzyszyło odczuwało się swobodę ducha. Czuło się sens i odpowiedź na pytanie po co i dlaczego. Choć po zdobyciu pierwszych szczytów i początkowym zbiegu w stronę Schroniska Ornak odczuwało się już kilometry w nogach. Wtedy przebijało się powoli pytanie: przecież to dopiero początek, a na deser Krzyżne. Co ja w takim razie tu robię?! Ale dylematy nie trwały długo, szybki zbieg po wielkich kamiennych schodach do Ornaka i w końcu chwilą na uzupełnienie płynów i spokojny posiłek. Na punkcie spędziliśmy około 20min, po czym wyruszyliśmy w dalszą część trasy a dokładnie w stronę czerwonych wierchów.
Dzień już w pełni i nasze zapały do dalszej części trasy również. Świadomi pokonania dużej ilości przewyższeń nie szarpaliśmy się z biegiem tylko pokonywaliśmy tą część trasy bardzo szybkim marszem. W ten oto sposób udało się wyprzedzić bardzo dużo osób. Na Ciemniaku zameldowaliśmy się pełni sił i wigoru. Zgodnie z prognozami, które analizowaliśmy dzień wcześniej po 12 godzinie zaciągnęło się na deszcz. Nie ma to jak wejść na grań i ujrzeć pioruny trzaskające w okolicy. Ja lubię ekstremalne wrażenia, więc w ogóle mnie to nie ruszyło. Jednak trasę od Małołączniaka (2096mnpm) do Kasprowego Wierchu pokonywaliśmy w aurze burzy i kropli deszczu. Na szczęście burza zatrzymała się na słowackiej stronie i nie raczyła do nas dotrzeć. Jednak jak się później okazało to na Krzyżnym był grad oraz mocne grzmoty. Z Kasprowego został już tylko zbieg do Murowańca i kolejny punkt odhaczony. W murowańcu spędziliśmy około 30min. Był czas na posiłek rozciąganie i odpoczynek. W głowach mieliśmy świadomość, że przed nami kolejne wyzwanie w postaci Krzyżnego (2112mnpm).
Kolejna część trasy przed nami a większa część za nami. Miło jest patrzeć do przodu a nie do tyłu. Pojedzeni i popici podążyliśmy przed siebie i dość długim i krętym szlakiem dotarliśmy do stóp wymagającego podejścia. Wśród innych uczestników widać było skraj zmęczenia i wykończenia. My jednak trzymaliśmy się dzielnie i równym krokiem wdzieraliśmy się na szczyt pięknej góry. Mieliśmy sporo szczęścia, że ominął nas grad oraz burza a do tego słońce było za chmurami. Ogrom tatr cały czas otaczał nas swoją bliskością, a my dzielnie podążaliśmy szlakiem by wspiąć się na szczyt ostatniej już góry. Tak oto mijały godziny a za godzinami mijały kilometry. Jednak te drugie zmieniały się bardzo powoli. Mozolną pracą wypracowywaliśmy wysokość i tym sposobem wdrapaliśmy się na Krzyżne wyprzedzając po drodze sporą grupę osób. Powoli zaczynało do nas docierać, że najtrudniejsze za nami i teraz już raczej będzie z góry. Właśnie tam w mojej głowie wyrysował się plan, aby pokonać całą trasę z Grzesiem. Stwierdziłem: Dam radę!. Zejście ze szczytu było bardzo wymagające i uciążliwe. Ciągłe zakosy, ekspozycja i wysuwające się kamienie. Nogi nie te a zejście jeszcze długie. Na szczęście wszyscy razem zeszliśmy na dół i przed schroniskiem w pięciu stawach rozdzieliliśmy się. Wojtek odbił na chwilę a my z Grzesiem podążyliśmy w stronę ostatniego punktu kontrolnego czyli Wodogrzmotów Mickiewicza. To właśnie tam spędziliśmy nie długą chwilę w postaci około 10min i podążyliśmy na ostatnią część trasy.
Moim największym błędem było zlekceważenie ostatnich 15km. Wszyscy śmiało twierdzili, że końcówka jest już prosta. Jak się potem okazało na tych 15km było około 700metrów przewyższenia. Czyli wcale nie tak mało jak by się mogło wydawać. Pierwsze 5km jeszcze nie było tak złe jak ostatnie 10km. Troszkę odpuściłem z jedzeniem i od razu odczułem mocny spadek mocy. Na Krzyżnym mnie rozpierało, a tutaj nagle spadek energetyczny. Fakt jest taki, że za sobą miałem już 60km i ponad 13h wysiłku. Wyszło tak, że kiepski ze mnie zając, bo Grzesiu na ostatnim odcinku nabrał siły i ruszył z kopyta. Miałem problemy, żeby nadążyć za jego tempem. Nogi już słabe tętno niskie i ciężko coś wydusić. Najważniejsze jest jednak to, że do ostatnich 5km przed metą biegliśmy razem i świetnie spędziliśmy tą jakże ciężką trasę. Cieszę się, że mógł na końcówce jeszcze docisnąć bo dzięki temu wyprzedził jeszcze około 10 osób. Ja i tak startowałem po za konkurencją, więc mój wynik był nie istotny. Jednak bardzo przykro zrobiło mi się gdy jeden z sędziów zapytał mnie o numer na co ja powiedziałem, że jestem zającem a on na to: to chyba biegniesz po marchewkę. Nie ma to jak usłyszeć na 8km do mety takie hasło. Normalnie dodaje skrzydeł. Jednak nie biegłem tam dlatego, żeby zdobywać medale czy koszulki tylko dla swojej własnej satysfakcji. Może właśnie dlatego, gdy zobaczyłem tabliczkę Kuźnice 15min, pojawiły się łzy w oczach i euforia szczęścia. Sam nie mogłem w to uwierzyć, że po prostu uda mi się ukończyć ten jakże trudny bieg. Nigdy bym nie powiedział, że jestem taki mocny i odporny. Ale dlatego właśnie biegam ultra, bo chce poznać gdzie jest moja granica. Jak narazie to dopiero początek moich przygód z długimi dystansami 🙂 Po wbiegnięciu na metę jednak pojawiły się gorszę emocje, ponieważ wewnątrz czułem sukces, satysfakcję i radość a ciężko było się odnaleźć jako ktoś bez numeru, który nie wiadomo co przebiegł i czego szuka na mecie. Jednak ja odsunąłem się na bok nie oczekując na nic, czerpałem radość z pokonanego dystansu. To co zobaczyłem i przeżyłem zostaje tylko w mojej głowie. To co na szyi to tylko pamiątka i symbol tej wyniosłej chwili.
Czas na podsumowanie:
Organizacja biegu na najwyższym poziomie. Strasznie żałuje, że nie wspomogłem organizujących dziewczyn swoją wpłatą wpisowego, ale nie spełniałem kryteriów. Trasa biegu strasznie wymagająca i trudna technicznie, za to widoki jakie towarzyszą podczas biegu są nie do opisania. Jeżeli człowiek chce wystartować w tym biegu to naprawdę trzeba się przygotować. Myślę, że z marszu to tak ciężko by było pokonać tą trasę. No cóż powiem tyle: warto i trzeba tam być!
A teraz czas na cyferki:
Dystans: 71km
Przewyższenie: 5km
czas: 15h 27min
średnia prędkość: 4,7km/h
średnie tętno: 150 ud/min
spalone kalorie: 6569kcal
Było co robić! 🙂