1/2 Maraton Babia Góra

Zgodnie z planem czerwiec stanął pod znakiem zawodów. W pierwszy weekend czerwca startowałem w Zagrodnie na wyścigu kolarskim, natomiast ten weekend (10 czerwiec) przypadł na bieg górski. Ostatnio znacznie więcej kręcę niż biegam, jednak nie przeszkadza to w startach biegowych. Pakiet na 1/2 Maraton Babia Góra miałem już dość dawno. Na sam bieg miałem wybrać się ze znajomym, który miał startować w Maratonie. Jednak mimo szczerych chęci nie mógł wystartować ze względu na skręconą kostkę. Ja natomiast stwierdziłem, że nie mogę opuścić tej imprezy tym bardziej, że już od dawna planowałem zdobyć Babią Górę. Tym sposobem razem z moim kolegą Kubą pojechaliśmy do Mosornego Gronia na w/w zawody.

Z racji tego, że Zawoja znajduje się jakieś 320km od Sobótki trzeba było wyjechać o 5.30 rano. Dlatego miałem w planach piątek zrobić trochę luźniejszy, żeby trochę odpocząć przed trasą jak i samym biegiem. Dużo nie muszę pisać, wyszło jak zawsze… o 21 skończyłem kleić sandały, potem tankowanie i pakowanie, tym sposobem o 22.30 poszedłem spać. Noc była krótka, ale spałem jak zabity. Trasa samochodem przebiegła dość pomyślnie, ogólnie to zdenerwowałem się jak sto pięćdziesiąt, bo machnęliśmy się z drogą i dołożyliśmy trochę kilometrów, ale mniejsza z tym. Najważniejsze, że dotarliśmy na miejsce o 9.50 (planowana 9.15). Ku mojemu zdziwieniu kolejka po pakiety była długa, więc o 10.15 w końcu miałem chwilę oddechu. Nawiasem mówiąc o 11 był start, więc czas najwyższy, żeby ogarnąć się do biegu.

Szczerze przyznam, że z racji bardzo dużej ilości pracy nie miałem zbytnio czasu przygotować się do biegu. Przeczytałem tylko regulamin i przebieg trasy. Nic nie analizowałem ani nie studiowałem. Z racji tego, że na trasie nie było żadnych punktów odżywczych, wiedziałem, że muszę zabrać odpowiednią ilość wody i jedzenia. O 10 rano pogoda była piękna to znaczy dość duszno, parno i słonecznie. Na popołudnie zapowiadali burze i opady deszczu, więc szykowała się zmiana pogody. Nie zmieniło to faktu, że trzeba było przygotować się na 23,5km mega wyrypy. Dlaczego wyrypy? Bo na tym dystansie czekało na nas 1450 metrów przewyższenia. Tym sposobem zabrałem ze sobą 0,5l wody i 0,5l izo. Już za dwa tygodnie lecę sudecką setkę i chciałem sobie przypomnieć jak to jest biegać z plecakiem pełnym napoi 🙂 Tym razem rozsądek wygrał i wystartowałem w butach. Szczerze przyznam, że start w sandałach byłby wariactwem a wręcz nieodpowiedzialny. Trasa była naprawdę wymagająca, nie wspominam już o przeprawach błotnych, ale sama grań i zbiegi tak mocno techniczne, że nie dużo trzeba było, żeby zrobić sobie krzywdę. Start w Monkach nazwałbym przerostem formy nad treścią 🙂

widok na Babią Górę 1725mnpm z górnej stacji kolejki Mosorny Groń 1045mnpm

No dobra czas ogarniania minął szybciej niż się spodziewałem, na chwilę oddechu zabrakło czasu. Równo o 11 godzinie wystartowaliśmy na trasę 1/2 Maraton Babia Góra. Wystartowałem trochę zachowawczo i spokojnie bo wiedziałem co mnie czeka. Jak zwykle znalazła się grupa śmiałków, która pognała niczym gazele. Początek to chwila płaskiego, która dość szybko przerodziła się w strome podejście. Podnóże było do wbiegnięcia a potem zaczęły się już schody i to dosłownie schody. Od 5km rozpoczęła się wspinaczka w stronę grani a dokładnie pierwszego szczytu o nazwie Sokolica 1357mnpm. Więc przez dobry kilometr mieliśmy przyjemność wędrować po kamiennych schodach. Muszę przyznać, że moje tętno od startu do mety nie wiele się różniło. Podejścia były na tyle stromę, że podczas szybkiego wchodzenia tętno utrzymywało się na poziomie 178ud/min. Wyjście na grań a tym samym opuszczenie strefy lasu i zmiana na kosodrzewinę zmieniła perspektywę biegu. Początek, który był słoneczny i upalny zamienił się na mgłę i chłód. Wcale mi to nie przeszkadzało, jedynie kiepsko, że nie mogłem podziwiać widoków. Choć teren był tak wymagający, że ciężko było patrzeć na coś dookoła. Pełne skupienie na stawiany krok od startu do mety, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Trasa na grani mimo, że prowadziła cały czas do góry była przyjemna. Oprócz szybkiego marszu można było trochę pobiegać. Przed szczytem Diablaka czekały na nas jeszcze dwa szczyty Kępa (1521mnpm) na 7km oraz Gówniak (1617mnpm). Momentami zachodziła taka mgła, że widoczność była maksymalnie na 100 metrów. Trzeba było być mocno skupionym, żeby nie pogubić trasy. Chłód bardzo orzeźwiał tym bardziej, że na szczycie byłem cały mokry z wysiłku. Po 1h18min zameldowałem się na szczycie Babiej Góry 1725mnpm. Ku mojemu zdziwieniu wielki kamienny plac, dużo grup ludzi i taka dziwna dezorientacja, gdzie dalej? Na szczęście wolontariusze wskazali mi drogę i mogłem pognać dalej w stronę Małej Babiej góry. Na szczycie czekał na mnie kolega Kuba, który pozytywnym okrzykiem „Dawaj Aluś świeży jesteś” pokrzepił mnie do dalszego wysiłku.

zdjęcie ze szczytu Babiej Góry

Na samym szczycie czułem się naprawdę dobrze, choć początek zmęczenia dawał się we znaki. Zanim rozpoczął się zbieg była chwila wypłaszczenia, gdzie noga całkiem dobrze się kręciła. Stało tam dwóch kibiców, którzy krzyknęli, że jestem 17-sty a zawodnik przedemną 16-sty. Miałem świadomość, że czeka mnie jeszcze 14km biegu, ale jakoś ten okrzyk wyzwolił we mnie rywalizację. Był to moment przełomowy, bo lekko popsuła mi się przyjemność zmieniając na tryb sportowy. Tym sposobem przestałem się oszczędzać licząc na poprawę pozycji. Zbieg był bardzo wymagający technicznie. Luźne kamienie, schody, stopnie, różne spadki wysokości, ostre kamienie. Starałem się być czujny i wybierać dobry tor, zbiegałem dość mocno, ale z zapasem. Po drodze wyprzedziłem paru zawodników. Podejście pod Małą Babią przyszło nagle i niespodziewanie. Tętno znowu skoczyło do góry, ale szczyt wszedł dość szybko. Potem znowu zbieg tym razem jeszcze bardziej stromy i techniczny. Na 14km pojawiły się wypłaszczenia z lekkimi hopkami, które wchodziły dość gładko. Nogi zaczynały czuć zmęczenie, ale chłód i lekko kropiący deszcz dawały fajnego powera. Od 15km pojawił się lekki podbieg, który przyniósł u mnie pierwszy kryzys, ciągnący się aż do schroniska Markowe Szczawiny na 17,5km. Tętno było w dalszym ciągu wysokie, dawałem z siebie wszystko przez co z lekka przygasałem. Mimo dwóch żeli, które zjadłem ewidentnie było widać spadek glikogenu w wątrobie, w końcu 2h ciężkiej pracy za mną. Jakoś doczłapałem do schroniska z prędkościami rzędu 9km/h. Potem zaczął się zbieg, więc miałem świadomość, że to już końcówka i można trochę pocisnąć. Nie oszczędzałem już nogi i leciałem 13-14km/h. Nogi były coraz słabsze, ale napędzony leciałem w dół. Po drodze wyprzedziłem jeszcze dwie osoby, które musiały przeżywać podobny kryzys do mnie. Ja na szczęście trochę się odrodziłem i leciałem. Nagle pojawił się ostry skręt w prawo i wyrosła lekka hopka. Zagiąłem się i podbiegałem ją, razem miała około 1km. Na zakręcie w lewo gdzie zaczęło się krótkie, ale trochę stromę podejście zobaczyłem, że dogania mnie dwóch zawodników. Byłem już naprawdę zmęczony, ale zmotywowałem się do jeszcze większego wysiłku. W końcu pojawił się zbieg, słyszałem już speakera, który krzyczał na mecie. Wiedziałem, że jest blisko, nie szczędziłem nogi i na zbiegu starałem się lecieć mocno. Wyleciałem z lasu widać było już schronisko i metę. Za mną jakieś 100metrów zawodnik. Mocy brak, ale cisnę ile mogę. Wbiegamy w okolice mety i chwila dezorientacji. Biegniemy przez parking speaker krzyczy teraz do góry. Polana stok narciarski meta na wyciągnięcie ręki a on jeszcze zmusza nas do stromego podejścia. Wszedłem tam na kres swoich możliwości, trzymałem krok dwóch zawodników było już przy mnie. Podeszliśmy razem, ale na odcinku równoległym do stoku i zbiegu nie dałem już im rady. Czułem jak mnie odcina, jak pojawia się ciemność i świadomość tego, że jeżeli dotrzymam im kroku to zemdleje. Wolałem odpuścić niż nie ukończyć. Ta sportowa złość, kiedy przegrywa się na ostatnich metrach, tak naprawdę samemu ze sobą…

Piękna przygoda, pełna gór i emocji. Dobrze zorganizowany bieg, do którego nie mam żadnych zastrzeżeń. Babia Góra magiczna i specyficzna, dzięki mikroklimatowi, który tu panuje. Jeśli ktoś chce się mega zmęczyć to z ręką na sercu polecam ten bieg. Nie ważne, który dystans wybierze, po każdym będą bolały nogi. Im więcej razy na babią tym bardziej będzie boleć 🙂 Wielki szacun dla Krzyśka Dołęgowskiego, który jako pierwszy w historii tego biegu pokonał babią górę 6 razy i zmieścił się w limicie czasu! 100km i 8km przewyższenia to jest dopiero wyczyn.

A ja tym razem kończę zawody na 21 miejscu z czasem 2h50min. Poniżej wykres mojego tętna wraz ze zmieniającą się wysokością. Nie obijałem się 🙂

wykres mojego tętna i wykres wysokości