Wyjazd na Sardynię cz. 1

Czas najwyższy podzielić się z wami kolejnym mega dobrym doświadczeniem czyli wspinaczkowym wyjazdem na Sardynię. Sezon biegowy zakończyłem podczas Górskiego Półmaratonu Ślężańskiego, potem był czas na szybką kurację przeziębienia. Następnie już tylko pakowanie, drukowanie topo i ogarnianie co można zobaczyć na Sardynii. To już mój drugi wyjazd do Włoch, ale tym razem na piękną wyspę znajdującą się na południu Włoch pomiędzy Morzem Tyrreńskim a Morzem Śródziemnym zachodnim. Czytając wpisy w Internecie o piękności wyspy nie chciało mi się wierzyć. Teraz rozumiem co mieli na myśli blogerzy. Sardynia wzbudziła we mnie zachwyt oraz dała mnóstwo pozytywnej energii, którą teraz emituje w deszczowe i chłodne dni w Polsce.

Skąd pomysł na Sardynie? Byłem zmęczony sezonem oraz ilością obowiązków. Potrzebowałem się oderwać. Miał być Matterhorn, ale szybka jesień w Alpach skutecznie zniechęciła, więc pomyślałem, że czas na coś innego czyli ciepłe kraje. Wszedłem w przeglądarkę cen biletów lotniczych i znalazłem tanie bilety na Sardynię oraz Maltę. Terminy do Włoch okazały się bardziej przychylne, więc nie zastanawiałem się długo. Zadzwoniłem do Jacka i bez namysłu kupiłem bilety. Nie mieliśmy pojęcia co do wspinania na Sardynii, ale gdzieś kiedyś słyszałem, że jest tam co robić. Powoli zaczęliśmy przygotowywać się do wyjazdu. Zacząłem szukać informacji w sieci i jak się okazało jest tam mnóstwo regionów a tym samym meeega dużo wspinania. Nie pozostało nic innego jak znaleźć nasz level i wydrukować topo.

Nasza przygoda zaczęła się 8 października od wyjazdu z Wrocławia do Krakowa a następnie lotu z Krakowa do Cagliari czyli największego miasta na wyspie. W stolicy znaleźliśmy się późnym wieczorem. Załatwiliśmy formalności związane z wypożyczeniem auta a następnie udaliśmy się do za booking.com pokoju. Po zrzuceniu gratów nie pozostało nic innego jak wybrać się na pierwszą włoską pizzę. Smak tego ciasta i samej pizzy jest nie do opisania. To jakże wykwintne danie towarzyszyło nam już do końca wyjazdu. Dzień bez pizzy dniem straconym.

No dobra dziś idziemy na wspin! 9 październik czyli dzień po przylocie czas wybrać się w skały. Zgodnie z topo uderzamy w rejon Cala Fighera gdzie znajduje się 29 dróg w zakresie od 4a do 7b. Zanim dotarliśmy do rejonu obeszliśmy pięknym godzinnym spacerem pobliskie ścieżki obserwując przy tym piękny widok na główną plażę Cagliari. Po dotarciu na miejsce mieliśmy przyjemność obserwować piękną zatokę przy, której znajdowały się drogi. Aby rozgrzać kości zaczęliśmy od najłatwiejszych dróg czyli tych w wycenie 4a-5a. Potem przeszliśmy na trochę wyższe cyfry 5b,6a. W sam raz na pierwszy dzień i rozgrzewkę. Wieczorem pizza, winko i czas na Rest. Dnia kolejnego powróciliśmy w ten sam rejon w celu zmierzenia się z ambitniejszymi drogami. Słońce dawało się we znaki od samego rana, więc wiedzieliśmy, że dużo nie da się ugrać. Zaczęliśmy od bardzo fajnej drogi o nazwie „Grongo” o wycenie 5c i długości 20m. Przyznam szczerze, że jak na piątkę to trochę zaskoczyła, ale siadła bez problemu. Bardzo fajne przejścia w lekkim okapie, gdzie trzeba było wykazać się trochę techniką. Po dobrej rozgrzewce czas z bardzo ładną drogą o nazwie „Moskitos” o wycenie 6a+. Hmm wydawało się, że trudność drogi wynika z przewieszenia, bo ¾ drogi prowadziło w okapie. Jak się okazało Crux drogi był po wyjściu z okapu. Wyjście z okapu na mega nic czyli chwyt na opuszki. Nie wiem czy to słońce czy psychika, ale nie udało się nam przełamać z tym fragmentem. Niestety został niedosyt i dzień zakończyliśmy kąpielą w morzu w mega pięknej zatoce… Potem spacer po okolicznych górkach z niesamowitymi widokami a potem droga w nowe rewiry a dokładnie do Domusnovas.

Po dotarciu na parking pod grotta di san Giovani, nie mogliśmy się oprzeć i od razu podążyliśmy do groty. Swoją wielkością oraz długością grota musiała zaskoczyć nie jednego. Wędrując około 15minut doszliśmy w końcu na jej koniec. W grocie podziwiać można było niesamowite nawisy, wgłębienia, formy skalne oraz latające nietoperze oraz gołębie. Klimat jest po prostu nie do opisania. Powoli zaczęło zachodzić słońce, w związku z tym był to najwyższy czas na kolację oraz szukanie noclegu. Po krótkiej jeździe trafiliśmy do centrum gdzie bardzo sympatyczna sprzedawczyni ze sklepu zaprowadziła nas do pobliskiej pizzerii „La lelle”. Jak się potem okazało był to lokal z kosmicznie dobrą pizzą, która towarzyszyła nam przez najbliższe dni. Nawet dzień przed wyjazdem specjalnie zboczyliśmy z trasy, aby uraczyć się smakiem owej pizzy. Wracając do tematu, oprócz przepysznej pizzy udało nam się ogarnąć apartament na najbliższą noc. Okazało się, że Samuel, który tam pracuje wynajmuje apartament. Nie pozostało nic innego jak skorzystać z jego usługi. Tym samym w przyzwoitych warunkach spędziliśmy noc.  Dnia kolejnego wyruszyliśmy w kolejny rejon wspinaczkowy o nazwie „Baby Parking”. Nie mogło być inaczej niż Włoskie śniadanie w polubionej przez nas cafeterii „Tropicana”. Standardowy zestawik to kawa espresso, sok pomarańczowy i paczek lub rogalik. Oj brakuje teraz prawdziwej włoskiej espresso. No cóż nie ma co się zasiadywać tylko trzeba lecieć w skały. Po parunastu minutach docieramy w okolice groty di San Giovani i wędrujemy wąską szutrową ścieżką gdzie trafiamy na „Baby Parking”. Do zrobienia mamy 9 dróg w wycenie od 4c do 6a+. Zaczęliśmy od piątek przez szósteczki kończąc na czwórce. Tego dnia udaje nam się zrobić wszystkie drogi. Trzeba przyznać, że niektóre mogły zaskoczyć, ale ogólnie wszystko pada OS. Po pracowitym dniu czas na pizze w La lelle a potem nocleg. Tym razem wybieramy biwak i namiot w okolicach groty…

Ciąg dalszy wkrótce