Kajakowa wyprawa z MonkSandals

Otóż jak co roku z początkiem maja pewna grupa znajomych namawiała mnie na spływ kajakowy, zawsze odmawiałem ponieważ albo startowałem w ultra maratonach na orientacje albo po prostu byłem gdzie indziej. Tym razem było inaczej, urlop który miałem szybko przelatywał przez palce a ja nic konkretnego nie poczyniłem co budziło dużo frustracji. Gdy kolega zatelefonował, długo się nie zastanawiałem: Tak jadę! Termin wyjazd już tuż tuż, a ja jak zwykle w proszku i fundusze znikome… Dzwonie prosić o rade co wziąć a czego nie, bo nigdy jeszcze nie uczestniczyłem w tego typu formie spędzania czasu. Odpowiedz była prosta to co w górki i tygodniowy biwak plus specjalny wór kajakowy (nieprzemakalny) i parę metrów linki. Bez tego nie ma co się wybierać. Pytam więc czy taki worek mogę zastąpić dużym mocnym wokiem na śmieci? Mówi, że nie ma szans, zaraz worek się rozedrze na gałęziach, kajak może się wywrócić i wszystko przemoczone do cna. Nie pocieszyła mnie ta informacja, jednak po krótkiej chwili namysły uaktywnił się instynkt typowy dla Polaka „no co ja nie dam rady?!?” Szybko się spakowałem i poleciałem na PKS spotkać się ze znajomymi. W sumie na tym moja wiedza się kończyła, nie wiedziałem dokładnie gdzie i na jaką (jak się później okazało jakie) rzeki jedziemy. Nie było mi to potrzebne, na czytanie opisów rzeki w internecie nie miałem czasu a z drugiej strony i tak nie miałem punktu odniesienia więc uznałem, że zaufam w doświadczenie kolegów.
Noc w zatłoczonym PKSie, jedna przesiadka i wysiadamy w trakcie ulewy w miejscowości Miastko. Chłopaki idealnie zaopatrzeni w kurtki przeciwdeszczowe i spodnie gore, lekko marudząc na warunki atmosferyczne i zimno, oczekujemy na człowieka od którego wypożyczamy kajaki, ja tymczasem muszę sobie radzić „woretexem” (dużym workiem na śmieci), nie jest źle. Wtedy też powoli odkrywam plany naszego spływu. Zacznie się on w okolicach miejscowości Glewnik na rzece Pokrzywna, a nią następnie wpływamy do rzeki Wieprza. Dojechaliśmy na miejsce, każdy za wyjątkiem mnie wyciąga specjalne wory kajakowe i przepakowuje swój sprzęt do niego, a następnie całość jest mocowana na przednim siedzeniu dwuosobowego kajaka (każdy miał swoja dwójkę). Wtedy też dostrzegłem swój pierwszy błąd który popełniłem. Otóż słysząc rade spakuj się jak w góry, to wziąłem tylko suchy prowiant, zupka chińska, kasza kuskus trochę suszonego mięsa i można rzec, że koniec fajerwerków, bo przecież kto to będzie targał, a tu się sprytnie okazuje, że targa to wyporność kajaka a nie mój grzbiet. Aż się głodny zrobiłem na widok tych obiadowych smakołyków jakie chłopaki układali w swoich bagażach. W brzuchu burczy, dookoła mgliście mokro i zimno, rzeka to taki szerszy rów melioracyjny w poprzek łąki, myślę że żadna atrakcja… Jednak w tym momencie znów pojawia się bardzo typowy Polski akcent, który podbudował morale, mianowicie na mostku przy którym mieliśmy się wodować był wielki napis sprayem „wiosłuj ku**a!!!”. Nie ma nic bardziej pociesznego i dopingującego jak takie napisy, brakowało jedynie czegoś w stylu „Tu byłem Stachu”, albo że ów Stachu bardzo nie lubi jakiejś Kryśki. Tak więc przystąpiłem do pierwszego wodowania, poszło gładko kajak prawie w całości spoczywał na mieliźnie, co bardzo ułatwiło wejście na pokład, później jedno mocniejsze odepchnięcie wiosłem od brzegu i już płynę w dół. Teraz nastał długi proces wpojenia do głowy, że gdy macham wiosłem z prawej strony, to kajak skręca w lewo. Rzeka raczej była prosta i spokojna więc wszystko spokojnie snuło się na przód. Krajobraz zmieniał się z łąki poprzez sady, las aż do prawdziwej gęstej puszczy.  Świeża młoda piękna wiosenna zieleń, a pogoda nie zawiodła, po ciężkim poranku miało się wypogodzić, warunki genialne. Przed wpłynięciem w prawdziwą gęstwinie lasu ekipa postanowiła zrobić przerwę na posiłek, po wypatrzona została mała polanka idealnie wyeksponowana na słońce. Przyszła chwila opuszczenia całkiem przytulnego przybytku jakim jest kajak. Podpłynąłem równoległe do brzegu, stanąłem w kajaku, oparłem się rękoma o brzeg, chcąc przesunąć środek ciężkości tak abym mógł stanąć na środku pokładu. Czuję że kajak zaczyna oddalać się od brzegu a mój środek znajduję się pomiędzy burtą a brzegiem, wiedziałem że to nie może się dobrze skończyć. Wychodząc z wody gromki śmiech znajomych, ale przynajmniej nie wywróciłem kajaku, bardzo się również cieszyłem z faktu, że przewidując taką możliwość nie brałem sprzętu elektronicznego w postaci aparatu tudzież telefonu. Buty trekingowe całe w bagnie, spodnie też reszta już raczej tylko mokra. Pomimo intensywnej pracy słońca i energii własnego ciała suszenie kiepsko przebiegało. Zapytałem znajomych jak zapowiada się dalsza podróż, stwierdzili że specjalnie zaczęli w tak banalnym miejscu żebym się trochę obeznał z wiosłem (dobrze że zaufałem w ich doświadczenie) a teraz to będzie szybszy nurt manewrowanie pośród zwalonych drzew i gałęzi a nawet częste przenoski tam gdzie przepływ będzie niemożliwy. Każdy ubrał specjalne piankowe skarpetko-butki, żeby przy częstym stawaniu na konarach lekko zanurzonych w wodzie do przeszurania kajaka bez obciążenia, mieć jak najmniej wychłodzone stopy,a woda jest zimna wiem z autopsji. Cóż też musiałem przyjąć jakąś strategie, krótkie spodenki i MonkSandals to była moja recepta. Fakt często stopy moczyłem ale bardzo szybko już miałem ją suchą. Co do przedzierania się przez gałęzie, to faktycznie bez dwóch zdań, worki na śmieci to kiepski pomysł, rozdarcie po pierwszych stu metrach, ale przeciw deszczowy pokrowiec na plecaku całkiem nieźle zdaje egzamin, do momentu kiedy nie wleją się woda do środka kajaka, chociażby z deszczu lub małego podtopienia, przy wywrotce kajaku nie ma co liczyć że coś pozostanie suche. Musiałem coś wykombinować bo nurt stawał się coraz szybszy, więc groźba wywrotki była bardzo realna, i myk: przecież plecak sam w sobie może się pomoczyć tu chodzi tylko o zawartość, wiec worki foliowe do środka plecaka, jeden duży asekuracyjnie na plecak i na to osłona przeciwdeszczowa. Nie było to idealne rozwiązanie, ale jako nisko budżetowa alternatywa miała swoje lekko nieporęczne strony i podejrzewam że na dłuższą metę kiepsko by to się skończyło, ale w tym wyjeździe zakończyło się to pomyślnie. A każdy wyjazd jest przecież nie powtarzalny. Po przeswiosłowaniu całego dnia, dotarliśmy na miejsce biwakowe. Tym razem zmieniłem taktykę, rozpędziłem się prostopadle do brzegu i wyjechałem na łagodny brzeg kajakiem, tak że dziób już stabilnie spoczywał na lądzie. Suchą stopą wyszedłem na brzeg. Od razu zabrałem się za rozpalanie ogniska, zależało mi na suszeniu wcześniej zamoczonych rzeczy. Koledzy po rozbiciu obozowiska tez dosiedli się do ogniska. Znów od ilości sprzętu wybauszyły mi się oczy. Nie wiedziałem, że istnieje elektryczna turystyczna na baterie pompka do materaca, kuchenka na drewno która jeszcze można ładować telefon, i wiele innych. Ale ściągają swoje pianki ze stóp, palce i podeszwy wyglądały jak przegotowane kalafiory, kiepski widok dumny był z posiadania Monków🙂 Brak odparzeń na stopach w szczególności się przydał jednego dnia jak trzeba było wyruszyć na poszukiwanie sklepu w celu uzupełnienia zapasów spożywczych, mi w przeciwności do części ekipy spacerek sprawiał dużą frajdę.
Każdy następny dzień w sumie był podobny ale zarazem inny i warty każdej swojej chwili. Nurt był szybki czasem wolny, rzeka zmieniała się w mały akwen wody a czasem tak zwężała, że kajakiem nie sposób zawrócić, przez lasy a momentami poprzez świeżo zakwitnięte pola rzepaku, poprzez większe ilości zwalonych drzew aż po spokojne wiosłowanie w przód. I tak oto przepięknymi rozmaitościami wylądowaliśmy na plaży w Darłówku, czekam na następną wyprawę kajakową, jak przemyśle kupno specjalnego worka kajakowego to z Monków na pewno nie zrezygnuję..